Wycieczka została jednogłośnie wybrana najlepszą jednodniową wyprawą tego sezonu. Dlaczego? Hm, wydaje mi się, że trudno będzie mi oddać atmosferę tego wyjazdu, a tym samym uzasadnić ten entuzjastyczny wybór w kilku słowach. Zobaczymy...

Wyjazd o 10. Za oknem szaro i ciężko na niebie, niezbyt ciepło. Większość z nas przewiduje, że jak będzie coś ponad dziesięć łeba, to i tak sukces. Gdy docieram pod Opatowska Gate przeżywam mały szok - ludziów pełno, a większość z twarzy podobna zupełnie do nikogo. Po dokładnym przeliczeniu pogłowia, okazuje się, że jest 31 osób! Z Equipy jest "kadra", czyli Stachu, Piotr, Kazik, Lampart i ja. Ruszamy.

Trasa to głównie bezdroża, o czym można się zorientować już po wjechaniu w Kobierniki. Po lekkim rozruchu towarzyskim, okazuje się, że jedzie z nami człowiek z Gdyni, okazyjnie przebywający w Sandomierzu. Siłą zdejmujemy go z roweru i podwyższamy siodełko, żeby nie jechał jak baba na targ. Ten protestuje jak Lepper po kielichu, krzyczy, wymachuje ręcami, uważa, że się zabije. Okazuje się, że jedzie na rowerze może z drugi raz w życiu (a młodzieniaszkiem nie był). Wskutek ratowania kondycji nadmorskiego zadka tracimy kontakt z peletonem, co owocuje totalnym pobłądzeniem. Oczywiście dzięki urokowi komórczaków dołączamy do reszty. "Gdynia" okazuje się niezwykle towarzyskim cyklistą, więc powoli zacieśniamy więzy.

Kolejnych odcinków drogi opisywał nie będę, bo było tego trochę, albo nawet i więcej. Byliśmy i na kurhanach pod Kleczanowem, w Międzygórzu i w kilkunastu innych miejscach. Faktem jest, że ancfalt widzimy od wielkiego dzwonu i utykamy po różnych dziurach, w których ludność tubylcza wieki temu umyśliła sobie urządzać pogrzeby. Odwiedzamy także stanowisko archeologiczne pod Kleczanowem, gdzie pełno jest kurhanów w brzozowym lasku. Znajduje się tam także ciekawa łączka, na której to drzewiej obchodzono obrzęd tzw. Stada (niech mnie Pan poprawi, Panie Marku, jeśli coś przekręcam). Otóż mógłbym tutaj malowniczo opisać ten obrzęd, ha!, byłbym nawet za jego antropologiczną rekonstrukcją, ale ograniczę się do słów przewodnika: " obrzęd polegał na tym, że żadna panna nie mogła pójść za mąż, jeśli nie dała na kurhanie" ;) Ehh, co tu dużo gadać, kiedyś ludzie to potrafili świętować, a Kościół przemienił to jakże piękne święto w "Zielone Świątki". Ludzie to wstydu nie majo!

Były też kurchany przy drogach, w środku sadu i w innych miejscach, ale trzeba było być, to byście zobaczyli. W każdym razie obowiązkowym punktem każdego wyjazdu jest ognisko integracyjne. I w błędzie jest ten, kto myślał, że tym razem nowa świecka tradycja została zaniedbana. Całość odbyła się w kamieniołomach w Międzygórzu. I jak to u Polaków, przy jedzeniu pękają pierwsze lody i zaczyna być "rodzinnie". Poznajemy uroczą parkę z Warszawy (a raczej z Tarchomina ;), która dowiedziała się o wyprawie z naszej strony. Miło nam. Jednak gwiazdą ogniska zostaje "Gdynia". Janusz (bo tak mu na chrzcie dali) urządza konkurs wiedzy o Gdyni. Nagroda główna - dwajścia złoty. Delegatem Equipy zostaje obrany Stachu, a po preeliminacjach zyskuje nawet przeciwnika. Jednak po ostrej serii pytań wymagających wiedzy encyklopedycznej (jak się nazywa najwyższa góra Gdyni? - jest na niej krzyż: Giewont!!! :) Stachu dosłownie miażdży przeciwnika i zdobywa banknot dwudziestozłotowy. Ha! Oczywiście nagroda pieniężna zostaje chyłkiem zamieniona na nagrody rzeczowe w najbliższym sklepie, aby mogła świętować cała Equipa.

Po wyjeździe z biwakowni (Piotr zalicza rzeczkę;) kierujemy się jeszcze w kilka miejsc, a potem już do domu. A w trakcie jazdy poznajemy bliżej Warszawiaków. Okazują się całkiem sympatycznymi ludźmi (spodziewał by się kto...). Okazuje się, że tajemniczy Stefanek z naszej księgi gości to właśnie owa Warszawianka. Cały czas jedziemy w Jej towarzystwie, dostaje od nas ksywę "Tarchomin". Ogólnie kobitka do rzeczy, zostaje szybko zaakceptowana przez Equipę. Trochę w wolniejszym tempie zapoznajemy się z Jej przybocznym, ale okazuje się też człekiem rzeczowym. Zapraszamy Ich po powrocie do "Małej" na kawę, a wcześniej odwiedzają z nami dom Piotra, gdzie raczymy się wyśmienitą "wiśnióweczką" produkcji gospodarza. Zarówno "Gdynia" jak i Warszawiaki dostają na pamiątkę mapy San Domingo. Przedtem jednak cały peleton (trochę zmęczony bezdrożami) dociera spocony, ukurzony i ubłocony do Sandomierza. Jednak jest nam szalenie wesoło, bo było naprawdę odjazdowo.

Trasa długa i "bezdrożasta" - jednak rewelacyjna. Przewodnik - Marek Juszczyk z PTTK -  trasę ułożył naprawdę ciekawie, sporo można było zobaczyć, dowiedzieć się o osadnictwie na naszych ziemiach w dawnych czasach i nacieszyć sielskimi krajobrazami. Zresztą popatrzcie na zdjęcia (galerie będą dwie). Ludzie dopisali, i to nie tylko ilościowo, ale przede wszystkim jakościowo. Jedynym mankamentem była może mała ilość sklepów po drodze (2), ale minus ten nie przeszkodził nam w żadnym wypadku uznać tejże wyprawy za nr 1 roku.

Oczywiście kończy się wszystko w Cafe Mała. Przy najlepszej kawie w powiecie podsumowujemy wyjazd i gościmy darami ziemi sandomierskiej (postać płynna) Warszawiaków i Janusza (Gdynia). Gadamy, śmiejemy się, a Marek kończy uroczyście wyjazd, zapowiadając naprawdę mocną wyprawę na zakończenie sezonu. Jednak Equipa jeszcze długo urzęduje przy stoliku, pozbawia ostrości żeńską część Warszawy i ostro zacieśnia więzy z Pomorzaninem. A potem kto miał siłę i zdrowie, traci ostrość w Kazikowym domu. Ale to już inna historia...