A więc, zebraliśmy się o +/- 9.00 pod Opatowska Gate. Jak tam przyjechaliśmy [ja (Lewy) + Kazik (gdzieś się przyplątał do mnie po drodze)] byli tam już Stachu, p. Wojtek i p. Jacek. Po chwili zjawił się Piotr i Andrzej (syn p. Wojtka), a że było już ok. 9.10 to postanowiliśmy jednogłośnie (co się rzadko zdarza .. :P), że nasza Great 7 wyrusza. No i poszliiii .. Browarną, pod wiaduktem, w lewo za mostem i kierunek pierwszy porządny sklep z piwem w Trześni albo Furmanach. Pech zrządził, że pierwszy sklep w miarę otwarty był dopiero z Grębowie, gdzie i tak musieliśmy czekać na otwarcie bo rodzina sklepowa jeszcze z kościoła nie wróciła .. ehh ręce i wszystko inne opada .. przecież tu ludzie piwo chcą !! Tak więc pierwszy większy przystanek nastąpił dopiero w Grębowie. Po zregenerowaniu sił pojechaliśmy do Krawców, a stamtąd do Stanów ( tak mili państwo byli My w Stanach !!) fajną leśna dróżką. Po drodze minęliśmy sporo ludzi z grzybkami, ale nie zatrzymywaliśmy się, bo po co ? skoro one na nas czekały ? ;) I tak oto okazało się, że nie na darmo jeździ się do Stanów bo właśnie tam czekały na nas grzybki w marynacie + fajne dodatki. Serdecznie dziękujemy za gościnność właścicielowi, gdyż nie tylko poczęstował nas super grzybkami, ale pokazał nam swojego pupilka - bernardyna, który wzrostu to miał minimum ok. 1m 80 (jak stał na 2 łapach) a ważył zaledwie 86 kg ( "Piotr + jego cała rodzina razem wzięta nie waży więcej niż on !!" ;)). Po krótkim odpoczynku, zabawie i śmiechu 7 Wspaniałych ruszyło w dalszą drogę - cel Nowa Dęba. Nie pamiętam za bardzo drogi ale wiem, że jechaliśmy przez/obok poligonu. Droga była łatwa i przyjemna chociaż wiaterek troszeczkę dokuczał ale w takim towarzystwie to żaden problem ;). No i po kilkunastu kilometrach objawił nam się znak "Nowa Dęba" i każdy uchachany, że w końcu cywilizacja depnął jak mógł, a że było z górki i z wiatrem szybko wbiliśmy się do centrum Nowej Dęby. Znaleźliśmy w miarę przyjemne miejsce pod parizolami i odpoczywaliśmy w tak, aby chociaż jeden był przy naszych rumakach a inni mogli sobie coś kupić do jedzenia i na ognisko :) Po kilkunastu minutach przy złocistym trunku dołączył się do nas jakiś rdzenny, który próbował nam coś uświadomić ale jakoś nikt go nie rozumiał (cóż zdarza się ..) tak więc po zakupieniu PoweRade'ów, piwa i kiełbasek ruszyliśmy w dalsza drogę- cel ognisko w fajnym miejscu. Zaraz za Nową Dęba skręciliśmy w prawo i znów jesteśmy na trasię bez "LEWAAAA !!!!". Jedziemy, jedziemy i nagle "BUM" i patrzę, a na mnie leci puszka z piwem, jedna, druga .. moja Matko co się dzieje, zgłupieli tutejsi czy co .. ale nie jednak się okazało, że Piotrowi jakoś te piwa wyleciały z bagażnika hm.. troszeczkę się go tam zmarnowało ale to tylko maciupinke bo jak wiadomo wszem i wobec nasza grupa jest bardzo zgrana i chętna (praktycznie do wszystkiego), a już nie mówiąc o ratowaniu piwa. Także po miłym przymusowym przystanku pojechaliśmy dalej .. jedziemy .. jedziemy i szukamy .. Nagle po lewej stronie zobaczyliśmy jakie takie jeziorko, to każdy sobie myśli "może by tak skorzystał z dóbr natury tutejszej ?" ale nie Stachu mówi "Jedziemy dalej bo to hodowlane i nas pewno wyrzucą" no cóż, przewodnik ma pewnie racje i jedziemy dalej. Po drodze spotkaliśmy jakiegoś rybaka i się zadeklarowaliśmy, że kupimy od niego jakąś rybę jeśli w ogóle coś złowi. :) Mniejsza z tym i tak nie przyjechał aby się podzielić albo nie mógł nas znaleźć, bo my znaleźliśmy bomba miejsce na ognisko, a dokładnie wypatrzył je p. Wojtek (graciasy). Ulokowaliśmy się za kompleksem leśnym, na słoneczku, drewno suche było, komarów praktycznie też nie było, tylko od czasu jakiś szajbus doleciał do nas i tak został rozkwaszony, i tak oto powstała sielankowa atmosfera przy ognisku. Mhmhmm .. trudno to opisać no bo niby co ? Każdy jadł, pił, słuchał, gadał no i tyle .. czas leciał jako tak chyba nawet za szybko bo jak się podnieśliśmy to każdy spoglądając na zegarek "Łoł !! To już ta godzina ?!?!". Po zebraniu śmieci, uporządkowaniu tego tam ogniska przeszliśmy do ostatniego etapu, wieńczącego naszą wycieczkę. Ruszyliśmy wypoczęci, najedzeni, w zasadzie to pełni z wiatrem na naszą korzyść. Jednak Kazik nam się zagubił za chwile, a kiedy już dojeżdżał do nas Piotr się odwrócił i zaczął wołać do niego "KAZIK !! KAZIK !!" i jakimś nieszczęsnym trafem, Piotr swoim ogierem zahaczył o mój i wylądował całując ziemie, a razem z nim p. Wojtek, który jechał za nim. Mnie i p. Wojtkowi nic się na szczęście nie stało, Piotr doznał tylko lekkich zadrapań nogi. Tak więc po chwili naprawy rowerów ruszyliśmy w dalszą drogę. Na liczniku już 80 km a jak wiadomo po 80 Stachowi nowe siły przybywają i jak zaczął leaderować, a my się dostosowaliśmy to jechaliśmy średnio ok. 27-28 km/h w porywach do 30 km/h :). Po drodze urządziliśmy sobie małe wyścigi i po takim jednym ja z Kazikiem będąc troszeczkę do przodu zahaczyliśmy o sklep w Trześni. No i dojechaliśmy do Sandomierza, po drodze pożegnaliśmy p. Wojtka, Stacha i p. Jacka, a reszta pojechała na Małą czarna do Małej :). Po wypiciu tego co się zamówiło i tego czego się nie spożytkowało na trasie rozjechaliśmy się do domów. J