Prolog

Jeśli myślicie, że wyprawa zaczęła się 10 czerwca, to jesteście w błędzie okropielnym. Zaczęła się na długo przed pierwszym uderzeniem w pedało. Nieudana wyprawa do Harasiuk, przejazd trasy w ciągu dwóch dni przez Stacha i Kazika, przygotowania plakatów, szukanie małych sponsorów - ło Matko w niebiesiech litościwa - a nie można było po prostu tak se pojechać???

Dzień before "Ważny Dzień"

No tak, latamy z FAramką po całym mieście w poszukiwaniu różnych różności - a to bagażnik, no sakwy oczywiście, jakieś tam łatki, opony trekkingowe, rękawiczki i inne niepotrzebne normalnemu człeku rzeczy. Szczęśliwie udaje się nabyć drogą kupna to-co-trza. Można sie zająć oczekiwaniem na wyjazd. No i na godzinę przed zamknięciem sklepów pęka mi w rowerze pedało! Kuma rwać! Szybki sprint do sklepu i lżejszy o 30 zeta mogę się zająć montażem nowych pedałków Authora. Miód powiadam Wam.

D-Day: God's Body

Wyjazd dopiero o 15. Masakra. Przepakowuje 13 razy sakwy, żeby wszystko upchnąć. Wiozę to co moje i to co potrzebne do leśnej egzystencji młodej kobiecie, czyli wszystkie graty FAramkowe. Jakoś się udało, co prawda moje buty się nie zmieściły, ale za to kosmetyczka wielkości worka z nawozem - tak. Co też ta moja siostra tam naupychała to nie wiem i chyba wiedzieć nie chcę... Do 14 latam jak Żyd po pustym sklepie - podniecenie... Przy okazji oglądam wszystkie możliwe prognozy pogody. Ma być po prostu nieciekawie - przelotne deszczo-burze, zimno - eh, po raz pierwszy się zastanawiam czy jechać. Kolejnym powodem do zwątpienia jest waga roweru po pełnym ubagażowieniu maszyny. Ledwo mogę go dźwignąć do góry. A tu kupa kilosów do zrobienia. Ale nic to, "nie takie rzeczy żeśmy ze śwagrem po pijaku robili" - damy rade...

Godzina czternasta, minut trzydzieści, kiedy się Equipa zjechała...

O 14 jesteśmy już pod Opatowska Gate u stóp Skopenki. Humory dopisują, bo jak się okazało, na rowerze z sakwami jedzie się całkiem przyjemnie. Powoli się zjawiają ludzie. Zgodnie z przewidywaniami są to głównie ludzie z Equipy. Lampart, Stachu, FAramka, ja, a do tego Beata i Młody Michał "Krzychu". Kazik ma nas dogonić na trasie, bo właśnie zdaje egzamin na ratownika nad Chańczą. Przybywa też  reporter z "Nowin", Pan Andrzej Kozicki, aby cyknąć nam zdjątko do prasy. Do godziny 15 nikt nowy się nie zjawia, więc żegnani przez fanów (a byli, byli) ruszamy w trasę.

Deszcze niespokojne...

Jedziemy, spokój, luzik, jest dobrze. Niestety, prognozy pogody na ten dzień zaczynają się sprawdzać - zaczyna kropić. Ni to deszcz, ni to co, ale mam złe przeczucia. Stacjonujemy przelotnie co 20 km i mamy naprawdę niezły czas. Pierwszym założeniem był dojazd na godzinę 21. Zobaczymy jak pójdzie, ale wróżę wszystkim dojazd na godzinę 19 - nikt nie wierzy. Cały czas utrzymujemy łączność drogą radiową z Kazikiem, który jest w plecy do nas jakieś 20 km, ale ostro nadgania. A my kręcimy, kręcimy, na licznikach ze 26 km/h, wiatr plecny, więc nas popycha. Gdy mijamy Zarzecze zaczyna padać. Padać, potem nawet lać. Wrrrrrrrrrrrrrrr...

Zagubiłem się w mieście...

Brakowało nam troszkę kiełbasy na ognisko. Skręciłem więc do sklepu, aby nabyć wędlinę. Sklep oczywiście zakłódkowany, więc wracam na szos, a tu... nie widać nikogo! Pojechali. Gonię oczywiście, gonię, pędzę - dzwoni telefon - skręć w skót, na takim ostrym zakręcie. Przypominam sobie, że zakręt to był, ale z 5 km wcześniej. Postanawiam nadgonić ancfaltem. Deszcz leje, wiatr wieje, ale nawet ciepło jest. Rozpędzam wielbłąda do 35 km/h i zasuwam, żeby dotrzeć na wylotówkę ze skrótu razem z peletonem. Gdy po drodze trafiam na drogowskaz "Harasiuki 12" opadają mi ręce oraz wszystko. Ale nie poddaję się. Docieram do jakiegoś sioła, znajduję przytulny przystanek z drewna. Parkuję, otwieram puszkę z węglowodanami i pytam się chłopa toczącego się z knajpy:

- Panie, do Harasiuk to daleko?
- Ano daleko...
- A do Łazorów?
- To są Łazory.

Przyznam się bez bicia, że zgłupiałem... Robi mnie w konia, se pomyślałem. Pytam się następnego, a ten też mi to samo mówi. Okazuje się, że nasz nocleg  jest kilosa dalej. Dzwonie do reszty, a Ci jeszcze nawet w Harasiukach nie są. CUD!!! Jak ja to zrobiłem? Docieram do noclegu, otwieram spokojnie piwko, 20 minut później zjawia się reszta. Po prostu ja na szosie zasuwałem, a oni na polnej jechali powoli. Jesteśmy na miejscu jakieś 20 po 19, więc dużo się nie myliłem, a zresztą ja byłem jeszcze wcześniej. Kwaterunek w fajnych domkach, kwatermistrz obdzielił nas śpiworami, troszkę imprezujemy (jedni krócej, inni dłużej) i w kimono.

Poranne zorze budzą mnie ze snu...

Wstaje rano oczywiście pierwszy. 4:30. Przeżywam szok pod prysznicem - brak ciepłej wody. Lekka toaleta i zrezygnowany idę spać. O 6 rano idę z Lampartem i Kazikiem zakosztować uroków kąpieli w Tanwi. Zimna rzeka brrr.  Potem dosiadam bike mojej siostry i ruszam na poszukiwanie śniadania. Pierwszy jest sklep GS. O matko, komuna jak żywa, nawet tabliczki z hasłami z tamtego czasu, baba za ladą żywcem z "Misia", chłopy okupują ławkę z piwkiem w ręku. Po dwóch minutach już cały sklep, łącznie z ekspedientką, stoi i dziwi na rower FAramki. Podchodzą, dotykają, pytają o cenę. Ja odpowiadam, wyjaśniam co to jest tylne zawieszenie, jak działa oświetlenie bez dynama i po co w rowerze licznik. Ledwo wytrzymuję ze śmiechu. W końcu jeden tubylec stwierdza, że na taki rower to on nie wsiądzie, "bo to nie dla starego". Kolejny szok cywilizacyjny przeżywam, gdy widzę wyraz totalnego niezrozumienia na twarzy Ladowej, gdy pytam się o kawę "3 w 1". "Podobno coś takiego jest, ale ona nie widziała do tej pory, choć ludzie czasem pytają..." Nie, tego już za wiele. Wychodzę ze sklepu, mówię grzeczne "do widzenia" i jadę 4 km do kolejnego sklepu. Ten jest już całkiem inny i po kilkuminutowej walce z okolicznym szerszeniem kupuję upragnioną kawę i pączki dla Młodej.

Po powrocie zasuwamy ze śniadaniem i mobilizuję wszystkich do wyjazdu. Pogoda miła, przyświeca słoneczko, ale wiem że na dziś wszystkie telewizje świata i portale internetowe zapowiadają duuuużo burz. A po wczorajszym etapie w deszczu jeszcze mi nie wyschły buty. Niektórzy ledwo żyją po wczorajszej zaprawie, ale nie odpuszczam i około 10 wyjeżdżamy.

Wcześniej jednak Stachu wszczyna karczemną awanturę w sprawie zaniknięcia skarpetki sztuk raz. Chodzi po obozie w jednej, na lewej nodze i oskarża wszystkich o kradzież odzieży. Niestety zguba się nie odnajduje. Wszyscy są podejrzani ale brak winnego.

Roztocze wita nas

Tak. Jedziemy, pogoda wręcz idealna, słońce, ale nie upalne, wiatr mocno w plecy. Co tu dużo gadać, postój co około 15 km + oczywiście "sikorski" co jakiś czas. Co raz częściej lasy. Na łąkach słychać świerszcze, pachnie sianko, samochodów malutko, aż się chce jechać. Im bliżej Suśca, tym więcej ludzi na rowerkach - zorganizowane grupy, pojedynczy zapaleńcy, pary... Pozdrawiam szczególnie pewną dwójkę z Biłgoraja (chyba) na Authorkach, którym trasa rowerowa skończyła się na rzece i musieli zawrócić. Przejechałem z nimi parę kilosów. Atmosfera jak w rodzinie, każda napotkana grupa rowerzystów pozdrawia się wzajemnie, pyta o cel podróży, skąd się jedzie i takie tam miłe drobnostki. Dookoła lasy, i niestety... sporo miejsc w których albo hitlerowcy albo NKWD mordowali Żydów, partyzantów czy też AK-owców. Naprawdę sporo tego jest, pomniki, kamienie z wyrytymi napisami, cmentarze, obóz zagłady w Bełżcu... Aż łzy same ciekną do oczu, gdy się to wszystko ogląda i czyta. Polecam te miejsca szczególnie ludziom młodym, aby nie zapominali o naszej historii i wiedzieli, że w Polsce jest nie tylko Oświęcim, ale także takie miejsca.

W końcu docieramy do Suśca. Mieścina to czysto wypoczynkowa, ośrodki, restauracje, ale nie skażona do końca komercją czy też tabunami spoconych turystów. Jakoś tak cicho i spokojnie. Ośrodek, w którym mamy kwatery też jest całkiem przyjemny. Pokoje w domkach, stoliki, boisko do siaty, plac zabaw, kuchnia i duże łazienki i prysznice z ciepłą wodą. Lokujemy się w domku "Hawaje" i ruszamy na obiad. W restauracji na końcu miasteczka ceny horendalne a i jedzenie nie za bardzo. Wszystko zniesie moja dusza, ale jak podali nam golonkę polaną keczupem i majonezem to myślałem, że osobiście będę nadzorował egzekucję kucharza. Jak mawia mój idol, Robert Makłowicz: "pornografia kulinarna". Omijajcie restaurację "Leśną" w Suścu szerokim łukiem!!! Lepiej ugotować coś samemu. Po obiedzie wszyscy, oprócz mnie, wyruszyli na pieszą przechadzkę szlakiem Szumów. O tej wyprawie musicie poczytać w ich relacjach. Ja w tym czasie pilnowałem ośrodka i naszych zapasów piwa. Chodzenie jest dobre dla pedałów :) Wieczorem ognisty grill i nocne eskapady po Suścu, ale o tym, co się tam działo, to wiemy tylko My ;)

Po powrocie z Szumów wyjaśniona zostaje pierwsza zagadka kryminalna tego wyjazdu. Stachu znajduje swoją zaginioną skarpetkę w... bucie. I to w sandale!!! Miał ją cały czas pod stopą! Od samego rana, na rowerze i na pieszej wycieczce.

Tour de Roztocze

Rano wstaję oczywiście pierwszy i od razu ruszam na zakupy. Sklep jest na przeciwko ośrodka i to naprawdę zaopatrzony chyba we wszystko. W czasie śniadania rozgorzała poranna dyskusja na temat "zależności przebiegu dnia od gęstości porannego stolca" oraz na temat wyprawy do Krasnobrodu. Mieliśmy wątpliwości co do sensu wycieczki, bo pogoda zapowiadała się nieciekawie. W końcu namówiłem część ludzi do odwiedzenia "Czartowego Pola". To tylko 9 km, więc jeśli zmokniemy, to i tak niewiele. Tym argumentem ruszyłem kilka zadków i wyjechaliśmy. Dwóch zostało pilnować zapasów:)

I tu kolejna miła rzecz. Mimo nieciekawej pogody, pełno wycieczek rowerowych. Gdyby przyjechać samemu do Suśca, to wystarczy stanąć pod sklepem, a i tak po 10 minutach znajdzie się ktoś, do kogo można dołączyć. Jedziemy na "Czartowe" i spotykamy po drodze bardzo miłą ekipkę prawników z Lublina. Ci proponują nam wspólną wycieczkę i podpowiadają, gdzie warto pojechać. Po chwili oddzielamy się od nich i ruszamy podziwiać Roztocze. Oczywiście co kilka chwil chowamy się pod drzewami przed deszczykiem.

Nietrudno przewidzieć, że nie dane nam było ujrzeć "Czartowego Pola". Droga, którą wybraliśmy, wiodła w całkiem innym kierunku. Ale muszę powiedzieć, że nie żałuję niczego. 50 km prawie tylko lasami. No tego u nas nie ma. I to wyasfaltowanym szlakiem rowerowym! Oczywiście nie cały czas, ale ogólnie droga była utwardzona. Do tego postoje na mostku nad Jeleniem i nad wspaniałym jeziorkiem po prostu zbiły nas z nóg. No niesamowicie pięknie, naturalnie, bez ludzi, cywilizacji, ehhhh. Aż się nam nie chciało wracać. Ale trzeba, nie było innej możliwości.

Po powrocie do ośrodka gotujemy chińszczyznę. Tzn. gotuje Kazik (On też po gastronomiku) a ja i Stachu wyjadamy marynowane grzybki. Po chwili na stole ląduje wyborne żarcie made by Kazik, sterta piwa, a my zasiadamy przed telewizorem, bo przecież zaraz otwarcie Mistrzostw Europy w piłce nożnej i mecz otwarcia: Portugalia - Grecja. Kibicujemy zawzięcie, a ja ubolewam nad wynikiem. Portugalia to mój faworyt, a tu Grecy im nakopali...

Po meczu nie balujemy zanadto, bo jutro powrót. Ja jeszcze wkręcam się na drugi mecz, a potem kolacja i idziemy stadnie spać. Jeszcze tylko Zdrowaśka za jutrzejszą pogodę, i kima.

A'propos kolacji. My tu do posiłku zasiadamy jak porządni Krześcijanie, a się okazuje, że ktoś buchnął słoik z pasztetem. W toku śledztwa ustalamy, że pasztet koło 19 był jeszcze widziany na miejscu przedkolacyjnego spoczynku, a na kolacji już drania nie było. I znowu wszyscy są podejrzani. Przy śniadaniu próbujemy wyjaśnić sprawę, ale nie dość że wszyscy mają alibi, to jeszcze mało kto potrafi jasno odtworzyć fakty z dnia poprzedniego. W końcu oskarżamy o zajście psa sąsiadów. Jeśli ktoś z Was zna jakieś szczegóły zaniknięcia paszteta mazowieckiego w dużym słoiku do połowy pełnym, to prosimy o kontakt. I nie rozchodzi się tu o wymiar ekonomiczny postępku, ale jest to sprawa honorowa...

Niedziela trzynastego...

Wszystko zaczęło się pięknie. Pobudka o 6:30, prysznice, śniadanie, pakowanie i jesteśmy gotowi do startu. Powoli opada mgła i wstaje słoneczko. Wygląda na to, że moje Zdrowaśki nie leżały zbyt długo na biurku Szefa. Ostatnie zdjęcie i ruszamy.

Po około 6 km Stachu nagle zatrzymuje cały pochód i stawia rower do góry nogami. Awaria. Rozkręca tylne koło i ... poszła koronka od łożyska. Nie ma rezerwowej, nie pojedzie dalej nawet metra. Masakra. Dzwonimy po znajomych i rodzinie, żeby ktoś po niego przyjechał. W końcu Wojciec bierze furę i przyczepkę, i rusza po pechowca. Stachu daje nam swoją kasę (razem mamy już 25 zeta) i zostawiamy go w dziczy i głuszy z FAramką do towarzystwa. Eh, ekipka odchudzona, ale humory nam wciąż dopisują, tym bardziej, że udaje nam się narzucić ostre tempo, prawie 30 km/h cały czas. Jedziemy, stajemy, jedziemy, stajemy i tak aż do Łazorów. Tempo iście zabójcze. Po drodze przechwytujemy jeszcze ekipę ratunkową dążącą po Stacha. Wojciec chce nam zabrać sakwy do siebie, ale My jak jeden mąż odmawiamy. Z Suśca wyjechaliśmy coś kole 8:30, a w Łazorach zatrzymujemy się o 12:30. 64 km w 4 godziny. Bomba. Oczywiście razem z kilkoma przystankami dla oddechu. W Łazorach jesteśmy umówieni z ekipą ratunkową. Przyjeżdżają, oddają nam FAramkę i jadą dalej. Okazało się też, że rowery trochę się poturbowały w przyczepce: rozbity licznik, zdarty lakier, pęknięta manetka i skrzywiony hak przerzutki - to u FAramki. Nic to, mimo tego iż Paulina nie może przerzucać na siódmy bieg, jedzie z nami. Ale zaczyna się najgorsze - wiatr w twarz!

Wmordewind towarzyszy nam cały czas. Kto nie jeździł na rowerze, ten nie wie jak to męczy. A tu w dodatku jeszcze ciężkie sakwy. Jedzie się ciężko, przy pełnym gazie ledwo 20 na liczniku. Męczymy się, zwiększamy częstotliwość postojów, klniemy. Dystans do Sandomierza zmniejsza się w żółwim tempie, a nogi bolą coraz mocniej.

W Zarzeczu mamy małą przeprawę z paniom sklepowom, która oskarża nas o zakłócanie pracy komisji remanentowej. "Tu się liczy i mnoży, proszę mi nie szumieć pod sklepem! Proszę szumieć w lesie a nie tu." FAramka oczywiście odpaliła babie, że my nie dziki, troche jeszcze perfidnie poszumieliśmy i dosiedliśmy wielbłądów.

Jedziemy, jedziemy, aż tu nagle... Młody Krzychu staje pod sklepem bodajże w Jastkowicach. Mówi, że coś tam mu przeszkadza jechać. Okazuje się, że poszło to samo co u Stacha. Krzychu zemści jak szewc na krawca, tak bardzo chciał dobić do Sandomierza, że ma prawie łzy w oczach. Telefon do Lampartowego Dziadka i już jedzie po niego samochód. Jak pech to pech. Z Krzychem zostaje Lampart aby wspomóc Dziadka w dojeździe ku domowi.

Ale my pędzimy dalej. FAramka przeżywa małe chwile rezygnacji, ale po chwili rzuca kilka niepochlebnych słów w stronę wiejącego wiatru i mocniej uderza w pedało. Pociąga mnie za sobą i walczymy z wiatrem ze zdwojoną siłą. Docieramy do Radomyśla. A tam wybiega w naszym kierunku Stachu. Przyjechał na rowerze z San Domingo, bo już nie mógł bez nas wytrzymać. Dodaje nam takiego pałera, że ruszamy jak przecinaki w stronę domu. Zaczynamy śpiewać standardy biesiadne i piosenki Kultu. Ludzie patrzą się dość dziwnie, ale nam to nic a nic nie przeszkadza. W tym wesołym nastroju docieramy do Sandomierza. Jeszcze tylko podjazd pod Browarną, runda honorowa wokół ratusza i mała posiadówa w Małej.

Naprawdę, powiadam wam, zmęczenie jest maksymalne. Po podjeździe pod Browarną rzucam rower na chodnik i leżę w trawie dłuższą chwilę. Mam wrażenie, że za chwilę zemdleję. Coś pięknego.

W domu jem szybki rosół i jedziemy (tym razem już samochodem) do Kazika na mecz. Gra w końcu Francja z Anglią...