Ponoć drogą jakiegoś losowania (eliminacji) zostałem wytypowany, aby napisać relację z naszej ostatniej wyprawy. Proszę nie przywiązywać uwagi do tego jak jest ona napisana, ponieważ pisana była w ciężkich warunkach.

Dojechałem pod Bramę Opatowską o godzinie 9.30 rozglądnąłem się i ujrzałem małą grupkę rowerzystów. Było tam sześć osób. A zatem: Wojtek, Piotr, Stachu, Lewy, Michał oraz Andrzej. Tak tak! Sami faceci. Po krótkich namysłach dokąd mamy jechać, wybrano Klimontów.

Zaczynając naszą trasę przejechaliśmy przez starówkę (tzw. pokazówa). Pogoda nam dopisała. Mały wiaterek nie był w stanie nam przeszkodzić. Tylko po postojach robiło się trochę zimno. Na szczęście na każdym delektowaliśmy się procentowym specyfikiem pana Piotra. Pierwszy przystanek - Koprzywnica (dla niektórych znana jako Kopenhaga). Małe zakupy, zamówienie placka u żony pana Piotra za pomocą telefonu zwanego komórką. Do tej pory jechaliśmy po równinach. Teraz zaczynają się małe podjazdy, z którymi niektórzy (np. ja) mieli małe problemy. No cóż. Starość, nie radość.

Dojechaliśmy do Klimontowa. Małe tankowanie, bo przecież człowiek nie kaktus, pić musi. W miasteczku naszą uwagę zwrócili faceci, którzy w swoich pojazdach słuchali głośnej muzyki (umc, umc). Spojrzenie na zegarki. Mamy jeszcze spore zaplecze czasowe. Wtem ktoś wpadł na pomysł rozpalenia w drodze powrotnej ogniska. W sklepie zakupiliśmy kiełbasę wiejską. Niestety nie było parówek ani innych pochodnych z Constaru.

Przenosimy się dalej. Rozpalamy ognisko w zacisznym miejscu. Żyć, nie umierać. Ponieważ nie mieliśmy dokładnie określonej trasy, podczas dalszej drogi musieliśmy pytać - "którędy do Sandomierza?" Nie wiem, co się działo po powrocie do naszego ukochanego miasta ponieważ odłączyłem się od equipy w celu skrócenia sobie drogi do domu.

Podczas tej wyprawy zrobiliśmy około 70 kilometrów czyli wcale nie tak dużo.