Wielka Niedziela. Dzień, w którym normalni ludzie jedzą se jajeczne śniadanko a potem pakują się w wymytą furę i jadą "do babci na obiad", żeby głównie przyszpanować na wsi nową furą i tym, że się babcię odwiedza. Ale nie My. Oj nie.... My wsiedliśmy na nasze rowerki i myknęliśmy "ode wsi do wsi".

Najpierw mała zamotka, no bo to zmiana czasu była. Więc wcale nie mam półtorej godziny na śniadanko z rodzinką, a pół godziny. Cóż - dało radę. Słoneczko napierdziela, wbijam się w strój (spodenki) i w drogę. Oczywiście ludzie patrzą na mnie jak na pijanego księdza, no bo to marzec, a ja nie w płaszczu i copce. Nic to. Docieram do punktu zbornego, gdzie muszę tłumaczyć ludziom, że naprawdę mi ciepło. Serce we mnie rośnie, gdy w spodenkach zjawiają sięi Kazik i Piotr i nawet Lampart. Sporo śmiechu związanego z pompowaniem koła Lamparciego i przeżywaniem meczu Polska -Azerbejdżan 8:0. Krótka decyzja - Kopenhaga. Ruszamy. Troszkę chłodno, ale się grzejemy pedałowaniem....

Po drodze wszelkie oznaki wiosny - klucze wracających do Polski albatrosów, kormoranów i łabędzi, zielona trawka, zapach jedyny w swoim rodzaju. Btw. - zaopatrzenie w Serzu było dobrym pomysłem - po drodze WSZYSTKO pozamykane. Pedałujemy, mały popas na wale wiślanym z konkursem rzutu kamieniem do albatrosa - gdzie małowsiowy chłopak zawstydził magistra AwueFu. I tak powolutku docieramy do Kopenhagi. Tutaj tradycyjny popasik na ryneczku i w drogę powrotną.

Ale już nie było tak super - okazało się, że jedziemy pod lekki, ale bardzo zimny wiatr. Mimo wszystko pozapinane kurtki i bluzy hamulcują wicherek i tniemy dalej. Znowu popas nad Wisełką i już prosto do San Domingo.