Tej niedzieli mieliśmy jechać do Nowego. Jednak doszliśmy do wniosku, że bez starszyzny i prezesa nie jedziemy! Więc zgodnie i bez większych kłótni postanowiliśmy zrobić trasę TBG-Skotniki.

Na początku było nas jedynie 5 osób: ja - FA, Ola, pani Ewa, Amra i Lewy. Nie mogłam wyjść z podziwu, w końcu to dopiero druga wycieczka w historii Bike Equipy, kiedy przeważa płeć piękna! :) Zjechaliśmy jak zwykle ulicą Browarną, przez most, Powiślem... Bocznymi drogami dotarliśmy do ul Trześniowskiej. Trasa powszechnie znana, więc co ja się będę rozpisywać... ;) Kiedy zjechaliśmy z drewnianego mostku na Trześniówce (btw: fajnie stamtąd widać Sandomierz), dobił do nas zziajany Misiek. Zapanowała ogólna euforia - liczba facetów zrównoważyła się z trzema babami! Wtedy też poczuliśmy, że tego dnia jest naprawdę ciepło. Więc zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę - pochowaliśmy zbędne bluzy i kurtki do plecaków.

Niestety - nie zatrzymaliśmy się w stałym punkcie postojowym w Furmanach, gdyż sklep był zamknięty (zapewne jeszcze nie skończyła się msza w tamtejszym kościele). Ku naszemu zdziwieniu - podobnie było w Sobowie. Zrezygnowani pognaliśmy w stronę centrum TBGa.
W Delikatesach niedaleko Placu Czerwonego zrobiliśmy zakupy na piknik przy promie. Z Amrą i Olą podjechałam jeszcze do naszegu drugiego ulubionego sklepu (w którym pracuje babka ze zwyczajami jeszcze z czasów PeeReLowskich, czyt. "jem przecież!"). Tam dokupiliśmy sok chmielowo-malinowo-wiśniowy, tzw. FREGO.

Całą zgrają odpoczywaliśmy przy promie. Wysłaliśmy smsowe pozdrowienia dla reszty członków Equipy, którzy nie mogli tego dnia być z nami, poobserwowaliśmy pana latającego motolotnią, pogadaliśmy z częstszym użytkownikiem promu...
Przeprawa na drugą (lepszą! :P) stronę Wisły była krótsza niż zawsze. Sama nie wiem, czemu - chyba prom szybciej "pływa". Equipa pojechała przez Ciszycę do Bogorii Skotnickiej, kiedy ja czekałam na Lewego - suwak plecaka się zepsuł. Zrobiliśmy sobie "wyścigi" i dogoniliśmy resztę. Dla urozmaicenia wycieczki postanowiliśmy poleżeć przy dworku w Skotnikach. Ach, miło. Jednak nie mogliśmy za bardzo się rozleniwiać. Mieliśmy jeszcze parę kilometrów przed sobą...

Kolejny postój zrobiliśmy w "markecie" w Samborcu. Krótko, jednak zdążyłam zjeść tzw. przedobiad ;) Za Samborcem skręciliśmy na Polanów. Tam trochę zaniemogłam ;) Znów musieliśmy z Lewym pędzić za resztą. Bardzo przyjemnie jechało nam się wśród rozkwitających ogrodów i sadów. Tak bardzo, że aż wyłożyliśmy się w końcu pod morelami! Prawie nam się przysnęło, więc po zjedzeniu paru paczek chipsów - ruszyliśmy w stronę Sandomierza (już go było widać).
Na przecudnym, przewspaniałym polnym zjeździe przed Milczanami (gdzie zawsze z Miśkiem wyżywamy się na swoich góralach) Lewy złapał DWIE gumy naraz! Niestety, nie miał dwóch dętek, aby zmienić w przednim i tylnim kole. Misiek asekurował pechowca i spacerkiem poszli w stronę Kobiernik i Sandomierza. Ja natomiast poprowadziłam resztę dalej na kółkach. Pani Ewa i Amra z Kobiernik pojechali w stronę obwodnicy (obiecali, że się nie zgubią :P), więc z Olą wróciłyśmy po chłopaków. Całe szczęście - znamy takie przeprostki, że droga z Milczan wcale nie była taka długa.

Zjechaliśmy Kobiernikami w stronę dworku, jednak ominęliśmy go - jadąc wąwozem. Wyjechaliśmy - zamiast na ulicy Polnej - od razu na Rokitku. Ola i Lewy podążyli w stronę osiedla. A my, zamiast zjechać Salve do domów, pojechaliśmy przez całe miasto na Starówkę (lodów się zachciało!). Niestety, Misiek nie chciał stać w kolejce, a sklepy były pozamykane... Zawiedzeni pognaliśmy w stronę Krakówki. I co my byśmy zrobili bez nowej stacji paliw SOLO? Ja nie wiem ;)