Kolejna wycieczka tym razem do Stanów. Godz 9:30 spotkanie pod bramą, szybkie obgadanie trasy i w drogę. Po drodze zabraliśmy pana Sławka. Droga ładna, mało samochodów, słoneczko piękne. W  Furmanach zauważyliśmy, że brakuje nam dwóch: doktora i Miśka, to szybka łączność satelitarna i uzgodniliśmy, że spotykamy się w Zabrniu. Zbliżając się do Zabrnia zauważyliśmy Miśka i doktora jak sobie leżeli na kocyku przy lesie (takim to się powodzi). Mieliśmy plan, że stajemy w Grębowie na rynku na mały popasik, ale nic z tego, bo ludzi przed kościołem, no w końcu komunie, to pojechaliśmy dalej zahaczając o sklep, po czym pojechaliśmy do jakiegoś pałacyku na odpoczynek. Trafiła się również trasa przez las i po piachu tak 10km. Ja z Miśkiem pojechaliśmy przodem, że reszta została gdzieś z tyłu. W pewnym momencie było myśleliśmy że widać andzwalt, ale nic z tego, po ujechaniu jeszcze 2km zaczął się, to zrobiliśmy sobie postój i czekaliśmy na resztę leżąc sobie na kocyku. Gdy reszta przyjechała to posypały się teksty, że każdego coś boli, a Stachu „moja rzyć domagała się już asfaltu” . Po przejechaniu 5km pani Ewa miała wypadek, ponieważ nasza ekologiczna Biedrona zajechała jej drogę, oczywiście twarz zdarta, ręka i kolano. Doktor opatrzył rany, pozaklejał i ruszyliśmy. Po ujechaniu 3km spotkał nas deszcz, każdy mokry, że suszyliśmy się jadąc na rowerach i cały czas myśl, żeby wyszło słoneczko nasze kochane. I następny postój, musieliśmy poczekać na resztę, bo schowali się pod jakimiś straganami. Jednemu uczestnikowi przewrócił się rower z plecakiem, oczywiście był tekst ze strony Piotra Ch „patrzcie się prowiant wala się po poboczu kto chce??” hehe. Gdy reszta dojechała ruszyliśmy dalej. Jak już dojechaliśmy do celu, zaczęliśmy rozpalać ognisko. Stachu był tak głodny, że zjadł kiełbasę nie upieczoną, głodomór jeden. Piotr Ch miał całą butelkę napoju od wuja Zena. Po odpoczynku zaczęliśmy zbierać się w powrotną drogę, wszyscy gotowi do drogi, ale musieliśmy wejść pod altanę, bo zaczęło padać. Jak już przestało padać to ruszyliśmy do drogi. Jechaliśmy spokojnie nie śpiesząc się i bez żadnego postoju. Będąc już w Sandomierzu pan Sławek skręcił do domu, a my pojechaliśmy do naszego celu czyli na zamek do kolegi napletka hihi. Wszyscy zadowoleni, że zdążyliśmy przed deszczem. Posiedzieliśmy, pośmialiśmy się trochę i obgadaliśmy następną wycieczkę, którędy jedziemy do Ujazdu. Było by wszystko super gdyby nie deszcz i mała kolizja. Dużo zdrówka dla pani Ewy.