"Niech abiturientka będzie pełna żalu, że nie pije z nami piwa z puszki alu" - smsa o takiej treści dostałam co prawda w poprzednią niedzielę, ale... No właśnie - abiturientka. Dodałam newsa o niedzielnej wycieczce z takim błędem, że powinni mnie za to conajmniej ukamienować, albo chociaż kazać wjechać pod Browarną 50 razy.

21 maja - moja pierwsza wakacyjna niedziela. Upragniona wycieczka, kilometry z wiatrem i kwiatami we włosach. Z wiatrem, a raczej pod wiatr...

Parę minut przed 10 dwunastoosoby skład wyruszył naprzeciw Opatowa. Jechaliśmy główną drogą (co mi się nie podobało, ale zostałam szybko przekonana). Niestety - nie była to lekka jazda. Wmordewind był tak uciążliwy, że mało kiedy przekraczaliśmy 20km/h... Pierwszy postój został tradycyjnie zarządzony w Kleczanowie, przy sklepie z huśtawką. I jak zwykle: sprzeczki i kłótnie o zaszczytne miejsce na huśtawce. Nie było z nami Stanisława, więc o jednego krzykacza mniej. (wysłaliśmy mu smsa: "Niech komunista będzie pełen smutku, że nie jedzie pod wiatr z bandą głupków")

Dalsza droga wcale nie była przyjemniejsza. Całe szczęście w pewnym momencie, parę km przed Opatowem, skręciliśmy w lewo. A tam wiało jakby mniej :P Jechaliśmy przez Gojców, Strzyżowice (komunia w tamtejszym kościele = msza na parkingu dla "chopaków z Opatowa"), aż do Iwanisk. Tutaj totalna odmiana z sytuacją wietrzną. Po pokonaniu męczącego podjazdu - pomknęliśmy z prędkością bliską prędkości światła prosto do Ujazdu.

Z tego co mi wiadomo, Kolor obiecał obiad u wujka, ale cwaniak tym razem nie pojechał na wycieczkę. Rozgościliśmy się więc w kawiarni zamkowej i wszamaliśmy obiad - kebab (właściwie sałatkę z frytkami). Mnie to nie wystarczyło i zjadłam jeszcze "cheseburgera" (nie wiem, jak to jest, ale na rowerze mam b. szybką przemianę materii i... eh, to chyba syndrom Kazika-Odkurzacza). Zaraz po obiedzie pojawiła się w kawiarni pani Ewa z Doktorem i JackiemJ. Poszli na łatwiznę, a właściwie pojechali - przybyli do nas samochodem. Doktorowi marzyło się ognisko, wziął nawet kiełbasę z domu, jednak woleliśmy na deser zjeść czekoladę, m.in. orzechową Gremby :) Odpoczywaliśmy oczywiście na łączce za zamkiem, leżąc na kocykach.

Kolejny etap trasy (Ujazd-Klimontów) trwał ok. pół godziny (dzięki korzystnemu "wietrzykowi"). Obowiązkowo - postój na rynku. Chwilę po nas w centrum Klimontowa pojawiła się nasza zmechanizowana ekipa w Dodge'u. Tym razem większość z nas jedynie uzupełniła płyny (nie mówię o sobie, znów "musiałam" coś przekąsić :P). Klimontów okazał się szczęśliwym miejscem - na trzy zakupione Tymbarczki wygraliśmy dwa kolejne!

Następnym punktem postojowym były Gorzyczany, do których dojechaliśmy przez Chobrzany (#$& dziurawy ancfalt!!!). Pod sklepem PiotrCh, nie zważając na niebezpieczeństwo grożące części ciała, "o której ja wiem, a Ty rozumiesz", przeszedł przez płot w celu urwania mlecyków do wianka, który plotła Ola. Wyszedł przecudnie urodziwy, mimo zbyt dużego obwodu :P (później nieoczekiwanie zamienił się w kolię). Z powodu tego postoju nie zatrzymaliśmy się już pod marketem w Samborcu, co nam się dotychczas nie zdarzało. Wkrótce dotarliśmy do Sandomierza (przez Zajeziorze, Zawierzbie, Koćmierzów i Zawiszełcze). Zajechaliśmy jeszcze na Bulwar, gdzie zostaliśmy serdecznie przywitani przez WOPRowców, rozpoczynających tej niedzieli sezon wodniacki.

Ostatecznie w domach zawitaliśmy ok. 17, mając na licznikach prawie 90km.
"Palec pod budkę, tfu! Palec za słupa, kogo bolała d...!" :D