Narodziła się nowa świecka tradycja!
Z racji, że połowa lata za nami, a nie każdy zdążył przebudzić się po zimie, postanowiliśmy zorganizować krótką popołudniową przejażdżkę. Miał to być trening przed dłuższą wycieczką w niedzielę, jak i możliwość spotkania się, pogadania, spędzenia paru godzin w bajkowym towarzystwie.

Nie byłam pewna co do możliwości potencjalnych wycieczkowiczów, więc wyjazd (czy raczej spotkanie pod Bramą) zaplanowałam na 17. Stąd też, kilkanaście minut później, wyjechaliśmy w 8-osobowym składzie - Browarną i w stronę mostu. W grupie było dwóch nowych osobników i jeden "prawie jak nowy", albowiem był nim Prezes Małojeżdżący. Na hucie natomiast dołączył do nas Fuji z trzema dziewczynami (dał radę!).

Początek naszej traski był zgodny z żółtym szlakiem, który parę lat temu wyznaczył Marek Juszczyk. Czyli: huta, Koćmierzów, Wielowieś... Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że grupa wcale nie ociąga się, a wręcz przeciwnie - gna jak oszalała. W ten sposób dość szybko dotarliśmy do Sobowa, gdzie zarządziliśmy postój w "sklepie na zakręcie". Z Sandomierza jechał jeszcze b4rt ze Stefanem, więc przerwa na piciu chwilę trwała. Część pochowała się do cienia po drugiej stronie ulicy...

Kiedy tak odpoczywaliśmy (czy raczej czekaliśmy) śmignął obok Kuba Odgrzanek! Szalony kolarz, szalony. Udało nam się jednak poskromić go na parę minut i porozmawiać, powspominać, poplanować kolejne wypady górskie. Miał dużo pałera, więc pognał dalej przed siebie, a my... a my zaraz.

Dalej jechaliśmy w stronę Furman. I później Sokolnik. Ale w międzyczasie haremik Fujiego wraz z nim samym odczepił się od naszego peletonu. Okazało się również, że goniąca nas dwójka źle skręciła i... zagubiła się w szczerym polu! Zgodnie z radami postanowili kierować się w stronę kościoła w Trześni.

Pędzące czoło śmignęło tylko na krzyżówce w Sokolnikach, nawet nie zatrzymując się pod sklepem. No nic, jeszcze niejeden przed nami. Przed szkołą skręciliśmy w lewo, żeby wjechać do Trześni od innej strony. Na tym odcinku z naprzeciwka wjechał i wpasował się w grupę Sławek. Zatrzymaliśmy się przy najbliższym sklepie, gdzie zaraz z drugiej strony dojechały nasze zguby, na szczęście całe i zdrowe (a Kuba wracał z powrotem, pewnie miał już na liczniku 3 razy więcej od nas).

Dalej nasza trasa prowadziła przez mostek na Trześniówce, gdzie kiedyś, wg b4rt'a, ganialiśmy kaczki (?!). Do Sandomierza wjechaliśmy w okrojonym składzie, albowiem uczestnicy wykruszali się "bo niedaleko do domu", "bo tu już moja wieś".
Jeszcze tylko pamiątkowe foto na tle sandomierskiej skarpy i... do zobaczenia na kolejnym popołudniowym lajciku! (albo oczywiście w niedzielę)