Kiedy wycieczkę prowadzi Marek Juszczyk wiadome jest, że ancfalt będzie rzadkością. Tak oczywiście było i tym razem, chociaż wyjątkowo nikt nie marudził (no tak, nie ma Stacha). Co prawda Dziabąg marzył o podwózce, a sam Marek postanowił całkowicie przesiąść się na kajaki... Ale generalnie każdy zadowolony wrócił z wycieczki. Nawet NooRm, który na tym wyjeździe przeszedł chrzest bojowy.

Zbiórka pod Bramą Opatowską o 9:30, wyjechaliśmy kilka minut "po czasie" (oczywiście Ordos się spóźnił). Skład 15-osobowy, w tym TYLKO 3 kobity. Trasa prowadziła żółtym szlakiem na Chwałki, radary... Nie było upału, więc podjazdy nie zaczęły jeszcze tak doskwierać. Pierwszy postój urządziliśmy oczywiście pod sklepem w Radoszkach, gdzie m.in. Ordos zaopatrzył się w wielką butlę napoju w kolorze nieco przypominającym wiśniówkę. Niestety nie była to ona.

Dalej droga prowadziła na Jankowice (oszczędziliśmy sobie podjeździk pod kościół, chociaż warto zobaczyć go z bliska) i Zagrody. Byliśmy potężnie zaskoczeni - niektórzy pozytywnie, inni negatywnie (jak np. Sławek) - nawierzchnią wąwozu, który zawsze wykańczał 3/4 peletonu. Otóż napotkaliśmy w nim ANCFALT!!! Z tej racji postanowiłam nawet wyjechać na samą górę i nie marudzić, że a) błoto jest i ślizgam się b) kurzy się i nie mogę oddechu złapać.

Po dojechaniu do rozjazdu skręciliśmy w lewo, na Kleczanów. Już miałam wizję opanowywania huśtawki pod sklepem, kiedy nagle Marek poprowadził grupę w boczną drogę. I jeszcze raz w boczną, czym wielce uradował cały peleton i uratował honor - skończył się asfalt i zaczęliśmy "juszczykować" polnymi dróżkami.

"Jakoś" dojechaliśmy do Międzygórza, gdzie przewodnik strzelił prelekcję. Przyznaję bez bicia, że nie wiem, o czym była (ale zapewne już nieraz o tym słyszałam), gdyż zajęłam się obserwacją współtowarzyszy. I tak np. Paweł po zdjęciu kasku miał na głowie trzy irokeziki, Sławek chusteczką higieniczną wycierał błoto z roweru, Ordos próbował przelać tajemniczy napój do mniejszej butelki - z pół się wylało, ostatecznie pomógł mu Mirek.

Dojechaliśmy do główniejszej drogi (teraz widzę na mapie, że to była droga na Gołębiów), Marek poprowadził peleton ani w lewo, ani w prawo, tylko właśnie prosto - ścieżynką przez pole. Parę osób skręciło w prawo, dalej jadąc asfaltem. Zaraz zboczyliśmy w lewo (z "innej" lewej nadjechała reszta grupy) i pedałowaliśmy już polną drogą. Hm, właściwie to gnaliśmy, albowiem jadący na przedzie Sławek sądził (a przynajmniej tak się później tłumaczył), że większość pojechała z przewodnikiem drogą asfaltową, więc żeby zdążyć spotkać się w jakimś charakterystycznym punkcie z całą grupą - pędził ile sił w nogach. No a reszta za nim... Muszę przyznać, że lekko zmęczył mnie ten odcinek, zanim w końcu udało się wyjechać na ancfalcik i dogonić sprawcę morderczego tempa.

Jadąc przez Gozdawę dotarliśmy (prawie) do Włostowa, gdzie skręciliśmy w prawo i niebawem w polną drogę w lewo (nie odwiedziliśmy więc "Karwowa" ani źródełka bł. W. Kadłubka). Za to po kilkuset metrach znaleźliśmy się w Tudorowie, gdzie znajdują się ruiny XIV-wiecznego zamku, a raczej sama wieża. Zainteresowani wybrali się na oględziny i prelekcję, a głodni pozostali przy drodze i rozbili piknik (w menu znalazły się kanapki Agi i skrzydełka Pawła).

Chcąc uniknąć odcinka naprawdę-głównej-drogi przed Opatowem, skręciliśmy w lewo i zaraz w prawo, na Okalinę. Oczywiście nie obyło się bez polnej dróżki. Ale co tam! W perspektywie odpoczynek na Rynku, więc dziarsko pedałowaliśmy. Wjechaliśmy do Opatowa ulicą Cegielnianą. Marek zarządził postój... w knajpie, jednak grupa wolała oblężyć centrum Rynku i zasiąść na mureczku pod daszkiem. W tym czasie odbył się kolejny mini-popasik, np. ja skonsumowałam w końcu kanapkę, którą Ordos przemycił dla mnie z rodzinnego śniadania. Pychotka!

Z Opatowa wyjechaliśmy ulicą Lipowską i skierowaliśmy się na docelowy Ptkanów. Muszę przyznać, że nie miałam w planach dotarcia pod sam kościół pedałując, sapiąc, próbując złapać oddech (jeśli komuś znudziła się Browarna, polecam tamten podjazd). Na szczycie, mając czarno przed oczami, padłam pod drzewem na trawę. Za chwilę rozpoczęły się dyskusje na temat drogi powrotnej (było to nieuniknione). Zjechaliśmy więc w dół, w celu kontynuacji rozważań o drodze do domu i skonsumowania upragnionego obiadu (kiełbasy z ogniska). Zbyszek, Paweł i Sławek odłączyli się i pognali w stronę Sandomierza, Wiesiek nie miał czasu na jedzenie, więc pozostała jedenastka rozbiła obozowisko przy opuszczonym domu (nie mam pojęcia, co to była za wieś).

Jak to zwykle bywa - rozleniwiliśmy się do granic możliwości. Marek zganiał swoją niemoc na deser – babkę upieczoną przez Agę. Jednak humor dopisywał i co rusz rzucał dowcipami. Kacper włączył muzykę biesiadną, która miała swojsko umilić nam czas. Dziabąg opowiadał o sztuce performance. Ordos odkurzył kilka kiełbas i pozostałe wiktuały, których nikt już nie mógł wmulić.

Ciężko, oj ciężko było wrócić do rowerowej rzeczywistości i kręcić do domu... Oczywiście nie obyło się bez kluczenia polami, sadami, szutrówkami i polnymi drogami. Tak też dotarliśmy najpierw do Nikisiałki, następnie do Malic ("jest kościół!" czyli okrzyk w stylu "jesteśmy uratowani!"), dalej do Męczenic i postój pod sklepem w Pielaszowie. Tutaj została przeprowadzona dyskusja o przyszłoniedzielnej wycieczce z racji, że nie wszyscy wybierają się na wybrzeże.

Kolejna miejscowość to Dobrocice. Nie zatrzymywaliśmy się w gospodarstwie agroturystycznym, a przekroczyliśmy rzeczkę po kładce i podążaliśmy za naszym niestrudzonym przewodnikiem (niestrudzonym, bo mimo marudzenia na zmęczenie ciągle podśpiewywał, czy raczej wykrzykiwał krzepiące piosnki). Tak też, juszczykując w pełnym tego słowa znaczeniu (łąki, pola, ale i omijając wszelkie podjazdy i zjazdy), dotarliśmy do... Jankowic! Stąd zwyczajnie asfaltem (ach, jaka ulga dla zadków!) do Radoszek. Czyli zamknęliśmy koło. Marek zaproponował powrót przez Wysiadłów i Ocinek, aby wystrzec się męczących górek, jednak udało mi się go przegadać i wyjechaliśmy z powrotem od razu na radary.

Żeby uniknąć kolejnego dublowania trasy, zostawiliśmy ulicę Rolniczą w spokoju, natomiast zaatakowaliśmy Warzywną. A zaraz Ożarowska i...
W ten sposób powróciliśmy, cali i zdrowi, już przed 17 do Sandomierza.
Przejechaliśmy ok. 80km, jednak zmęczenie trzeba pomnożyć razy trzy; nie należy zapominać, że to nie była zwykła trasa - to było juszczykowanie!