Wybrzeżem Bałtyku 2008 to niewątpliwie nasza największa wyprawa od czasów… poprzedniego takiego objazdu w 2005r. Plan wycieczki gotowy był już pół roku wcześniej (przedstawiliśmy go z Ordosem na lutowym spotkaniu organizacyjnym i od tego momentu dostępny był na stronie), jednak jak to zwykle bywa – uległ wieeelu (nie)znacznym zmianom.

Pierwsza lista uczestników powstała na przedwyjazdowym spotkaniu organizacyjnym, które odbyło się 29 lipca na Zamku. Przyznam szczerze, że nie byłam zbytnio zadowolona liczbą chętnych – zaledwie dycha. Do tego okazało się, że Stachu jeszcze nie wraca z Włoch. A na kilka dni przed wyjazdem - noga (a właściwie stopa) Oli uległa kontuzji...
Na spotkaniu okazało się również, że prezesostwo jest odpowiedzialne za dojazd Service Car’a do Świnoujścia. Czyli nici z integracji aka ingerencji aka rozpoznania podczas całonocnej podróży pociągiem nad morze.


Piątek, 15.08

Pakowanie Service Car’a odbywało się w dzień wyjazdu, tradycyjnie na Wiśniowej. Dzięki Piotrowi mieliśmy tym razem do dyspozycji Cytrynę, a więc nie było szans na problemy z zapakowaniem wszystkich mandżurów.

Tego samego dnia, o godz. 14, było dość tłoczno przy pomniku Solidarności. Żegnających ekipę morską było oczywiście zdecydowanie więcej niż samych wyjeżdżających. Zjawili się pozostali equipowicze, jak i nasi sympatycy (na rowerach bądź w strojach weselnych). Grupa morska (Ema, Iwona, Piotr, Ordos, Mirek) została nawet odprowadzona do samego Rozwadowa!

Service Car miał wyjechać z Sandomierza ok. 18 i tak też uczynił. W Kielcach byłam przed 20 i bezproblemowo trafiłam na dworzec PKS, z którego miałam odebrać Miśka, wracającego z gór. Zjedliśmy "kolację" w McDonaldzie i ruszyliśmy w drogę, chcąc na 7 być na miejscu – w Świnoujściu.

Zaraz po wyjechaniu z Kielc zaczęła się burza. Lało potwornie, prędkość nie przekraczała 40km/h, a w dyskusji na CB kierowcy zastanawiali się, czy te błyski to zdjęcia fotoradarów czy pioruny... Zmuszeni byliśmy do postoju na stacji benzynowej i zaczęłam martwić się, czy zdążymy być w Świnoujściu przed pociągiem...

Burze towarzyszyły nam do Łodzi, a ja jechałam jak w transie (w końcu to moja pierwsza nocna podróż, a do tego tak daleka – jako kierowca). Od zmartwionych znajomych ciągle przychodziły mi smsy, którymi zajmował się mój osobisty sekretarz. Misiek był oczywiście również pilotem, z mapą w ręku przebył niemal całą trasę. Pełnił też funkcję "pieprzacza" – żebym nie usnęła.

Od Łodzi aż za Poznania śmigaliśmy autostradą A2, a więc udało się trochę nadrobić "straty burzowe". Jechałam taką drogą pierwszy raz i co mnie wkurzało to opłaty za przejazd – szczególnie kiedy trzeba było płacić za remontowany odcinek i jazdę max 80km/h...
Po zjechaniu z autostrady dostałam cynk od Ordosa, że "pociąg stoi i nie jedzie" – konsekwencje burz. Czyli dotarcie grupy morskiej do celu z opóźnieniem również było nieuniknione.

Dalej Pniewy, Gorzów Wielkopolski, Pyrzyce i w końcu Szczecin. Stąd już zaledwie 90km do Świnoujścia. Ale wtedy też poczułam zmęczenie. Jednak nie dałam za wygraną – udało mi się ogarnąć i osobiście doprowadzić Service Car do celu.

Tymczasem u grupy morskiej...


Halo, halo Maćku, oddaję Ci głos.
Halo, halo FAramko, dziękuję za głos i potwierdzam Twoje słowa.

Pod pomnikiem, co już było wspomniane, rzeczywiście zjawiło się sporo osób. Podaję przybliżone proporcje: 20% grupa morska pociągowa, 60% odprowadzacze equipowi (w tym 50% mobilnych rowerowo), 20% pozostali. Po sesji zdjęciowej upamiętniającej początek wyprawy chyżo wskoczyliśmy na rowery i pojechaliśmy ulicą Browarną w kierunku mostu. Ja się niestety nie zmieściłem między słupem a murkiem i lekko przetarłem sakwę. Trudno, co robić…

Po przejechaniu 2 km poczułem jakże wielką radość, że mogę uczestniczyć w tej historycznej wyprawie. W końcu to nie lada wycieczka. Piotr zaproponował, aby pojechać przez Grębów. I tak było jeszcze duuużo czasu. Bez pośpiechu jechaliśmy z obstawą w ten gorący i słoneczny dzień. Lało się ze mnie jak z zepsutej fontanny, czyli się sączyło, ale przecież nie tryskało.

W Rozwadowie zrobiliśmy małe zakupy na całonocną drogę w pociągu i na stacji kolejowej już ciśnienie nam skoczyło (pozdrowienia dla Sławka), bo przecież coraz bliżej odjazdu. W poczekalni ustawiliśmy się w kolejce do kasy, zakupiliśmy bilety i… no co można robić w poczekalni? Czekać. Po kilku minutach siedzenia dotarła do nas Babka Majka. Wszyscy skoczyli, żeby się przywitać, co dobrze nas ożywiło.

W końcu "nadejszla wiekopomna chwiła" i wyszliśmy na peron. Wiedzieliśmy, że już nadjeżdża, czuliśmy go, ba, nawet widzieliśmy! Przyjechał po 5 minutach… Ktoś wypatrzył namalowany rowerek przy wejściu do wagonu, więc tam się zapakowaliśmy. Wstawiliśmy 7 rowerów (jeden był nie nasz) do przedziału przewidzianego na 3. Obeszło się bez telefonu do Mistrza Kompresji. Jeszcze ze 2 by weszły! Wzięliśmy podręczne bagaże i poszliśmy do przedziału. Podczas gdy mężczyźni pakowali rowery, kobiety znalazły super przedział – pierwsza klasa przemianowana na drugą! Pełne wygody. Niestety tylko do Lublina.

Ja miałem niesamowitą Radochę, bo ostatni raz pociągiem jechałem ładnych parę lat temu… Od razu zacząłem zwiedzać wagon, dołączył się też Mirek. Wychylanie głowy przez okno było naszym ulubionym zajęciem :) Również uwiecznione na zdjęciach. Mirek nawet próbował złapać muchy na język, ale żadna nie przyleciała. Wobec tego zamiast much zjedliśmy coś z naszego prowiantu. Wszystkie okna pootwierane, więc klima chodziła wyśmienicie.

Zanim kogut po trzykroć zapiał, dojechaliśmy do Lublina. Be§ensu. Skoro tak szybko dojechaliśmy, to lepiej było dojechać tam rowerami! Wysiedliśmy, Mirek przypiął rowery (?!) gdzieś przy murku i poszliśmy na miasto na chwilkę. Napotkaliśmy niespodziewanie na swej drodze komitet powitalny znajomych FAramki i Piotra. Bardzo mili ludzie :) Usłyszeliśmy, że nasz pociąg podjechał na peron, więc wróciliśmy się na dworzec i wpakowaliśmy rowery do – uwaga – pięknego wagonu rowerowego! Było tam ponad 20 zaczepów na bicykle. Przy okazji zajęliśmy przedział. Ale niestety już nie mieliśmy pierwszej klasy… I w dodatku wagon musiał stać długo na słońcu, więc w środku był taki skwar, że wszystkie pootwierane okna mało co dawały. Co więcej nie było wody w łazience. Nie zatankowali. Odjeżdżając komitet pożegnalny (w składzie identycznym do powitalnego) zrobił nam jeszcze "papa". Odmachaliśmy im równie wesoło i ruszyliśmy w kolejną dłuższą część kolejowej przygody.

Po pewnym czasie jazdy w stronę Warszawy pogoda z pięknej, ciepłej i słonecznej zamieniła się na pochmurną, zimną i deszczową. Duchota niestety nie pozwalała na zamknięcie okien, ale za to zacinający deszcz w końcu zmusił. W korytarzu było mokro, a przy zamkniętych oknach też od czasu do czasu kapało.

Zbliżała się noc, ciemność nas ogarniała, było coraz gorzej. Światło nam się zepsuło, poleciały iskry. Jakiś prąd zgrzytał pod moim siedzeniem. Tory były bardzo nierówne, bardzo trzęsło. W pewnej chwili wpadł do naszego przedziału jakiś szaleniec z nożem w ręku, zaczął krzyczeć coś na cały głos. Złapał Mirka za szyję, bo siedział na samym brzegu. Trzęsło coraz bardziej, aż w końcu wagon się wykoleił. Rzucało nami od ściany do ściany, od sufitu do podłogi. Już myślałem, że po nas, a tu nagle wyskoczył zza lasu Hancock i ustawił pociąg w prawidłowym miejscu. Chciałem go zobaczyć przez okno, ale niestety się obudziłem. Tak naprawdę to nie spałem, ale trzeba przecież dodać odrobinę dreszczyku. :)

Pogoda się nie zmieniała, padało dalej i często niebo rozjaśniały pioruny. Próbowałem je sfotografować, ale jakoś nie wychodziło. Za to przed 21 udało mi się uzyskać na zdjęciu wschód słońca. :D Może to trochę przesadzone, ale lubię eksperymentować. W późniejszych godzinach już grupa się rozeszła do okolicznych wolnych przedziałów. Każdemu chciało się spać, tylko nie mi. (Wszyscy myślą o sobie, tylko ja myślę o mnie.)

W Warszawie Wschodniej wsiadło do naszego wagonu 12 przemoczonych rowerzystów, bo na dworcu nie było zadaszenia. Z Mirkiem pomogliśmy im załadować rowery – w końcu koledzy po fachu. Niestety pociąg był już na tyle załadowany, że nie mieli gdzie się pomieścić. Wygoniliśmy kogoś z naszych z ostatniego przedziału (zajmowaliśmy 3), żeby mogli się tam zadomowić. To i tak było mało, więc druga połowa grupy spała w przedziale rowerowym na karimatach. Takie uroki dalekobieżnego pociągu w wakacje.

W Warszawie Centralnej wykonałem powierzone mi zadanie, a mianowicie miałem odebrać z dworca Olę z grupy z Piaseczna. Do Świnoujścia jechała już z nami. Było już dość późno, większość osób już spała, ja również próbowałem, lecz niestety z marnym skutkiem. Co można robić? Patrzeć przez okno, zwiedzać pociąg, ćwiczyć moonwalk, jeść kanapki, pić wodę… Ale wszystko się już nudziło. Tym bardziej, że w Kutnie staliśmy prawie dwie godziny! Zniecierpliwiony poszedłem z Mirkiem poszukać jakiejś osoby z obsługi pociągu. Pani konduktor, już lekko wzburzona nadgodzinami, oznajmiła, że była jakaś nawałnica i trzeba czekać na doczepienie łódzkich wagonów.

Jednak wycieczka po pociągu się opłaciła. Znaleźliśmy pusty przedział! I w ten sposób mogłem swobodnie usnąć o 3 w nocy. Dwie godziny snu dały naprawdę dużo. Pociąg nadganiał straty, a grupa już przebudzona światłem dziennym zaczęła się ogarniać. Zjedliśmy jakieś prowizoryczne śniadanko, pogadaliśmy z rowerzystami podróżującymi na Bornholm (przy okazji nas zainspirowali) i bardzo szybko dojechaliśmy do Świnoujścia. Przywitał nas tam jakże wspaniały komitet powitalny.

Natomiast z oczu FAramki…


Sobota, 16.08

Z racji opóźnienia pociągu, zaproponowaliśmy grupie morskiej zakończenie podróży kolejowej w Międzyzdrojach, ale nie chcieli nawet słyszeć o takiej opcji. Zawzięci! Pojechaliśmy więc szukać dworca PKP w Świnoujściu. I czekać na pociąg z Lublina.

Po godzince przywitaliśmy naszych (a Piotr Dzidzię), zjedliśmy śniadanko w barze obok i ustaliliśmy szczegóły pierwszego dnia nad morzem. Oboje z Miśkiem byliśmy okrutnie zmęczeni i jedyne, o czym myśleliśmy, to odpoczynek i sen. Zostawiliśmy więc naszych rowerzystów i ruszyliśmy w stronę Rewala.

W Międzyzdrojach spotkaliśmy się z piaseczyńskim Pędziwiatrem i zabraliśmy część ich tobołów. W Międzywodziu natomiast zatrzymał nas ichni prezes Jacenty, w takim samym celu.

Szukanie campingu w Rewalu powinniśmy zakończyć na pierwszym, do którego zawitaliśmy. Ale krążyliśmy po miejscowości jeszcze dobre kilka(naście) kilometrów. Wróciliśmy na Klif i tam rozbiliśmy nasz namiot. Skoczyliśmy na plażę – czyli wyszliśmy z campingu "tylnym wyjściem" i byliśmy prawie na miejscu. Prawie – już wiedzieliśmy, czemu akurat tak, a nie inaczej nazywa się nasz camping...

Aha, pogoda! Pochmurno, co prawda z przejaśnieniami, ale nie nad lądem. Misiek oczywiście mógł ponarzekać na aurę i zacząć żałować, że wyjechał z gór, gdzie było zdecydowanie słoneczniej i cieplej. Nawet lansował się w koszulce z napisem "W górach jest wszystko, co kocham" :)

W drodze powrotnej na camping zahaczyliśmy o sklep, w którym obsłużył nas nierozgarnięty sprzedawca (bo nie sądzę, że celowo policzył nam więcej za zakupy). Na obiad zjedliśmy po kurczaczkowym Vifonku i... wreszcie zasłużony odpoczynek. Spałam do 22, a wstałam tylko po to, żeby umyć zębiska i zrobić obchód naszego obozowiska. I dalej spać!


A jak minął cyklistom pierwszy dzień wyprawy?

W Świnoujściu zrobiliśmy pamiątkowe grupowe zdjęcie na dobry początek. Ruszyliśmy szlakiem R-10. On działa jak narkotyk. Jak się go zobaczy, chce się jeszcze więcej. Nawet po powrocie do domu go szukałem na drogach! Tak więc jechaliśmy tym szlakiem, ale w końcu trop się urwał. Jeden błąd i wylądowaliśmy całkiem gdzie indziej.

Jakoś trafiliśmy do pierwszego celu – latarni. Wyszliśmy wszyscy na górę, trochę tych schodów było… Ale widok za to wyśmienity, pomimo kiepskiej pogody. Kilka zdjęć i z powrotem na dół. W dalszej drodze, nie wiedzieć dlaczego, skręciliśmy do lasu. Jednak przewodnik okazał się wiarygodny. W Międzyzdrojach dołączyła do nas grupa mazowiecka. Jakieś jedzenie i znowu jedziemy. Znowu wjechaliśmy do lasu. Na początku wąskie ścieżki, później już szerzej, gdzie pruliśmy jakieś 30km/h. Wystarczająco szybko, żebym się zagłębił w błocie na moich semi-slick’ach. Grupa z Piaseczna napędzała naszych zmęczonych podróżą equipowiczów, ale przecież my zawsze dajemy radę!

Przez dalszą część dnia w sumie to nic się ciekawego nie działo. Miejscami był silny wmordewind, ale to też żadna ciekawostka. Tak więc po peeewnym czasie dojechaliśmy do Trzęsacza. Bardzo chciałem zobaczyć te ruiny kościoła na klifie, ale dojście było zamknięte ze względu na jakieś prace. Nie czekając długo pojechaliśmy te 2 km do Rewala i zawitaliśmy na wspomniany już camping Klif. Misiek przedstawił nam wszelkie szczegóły dotyczące noclegu i zaczęliśmy się rozkładać. Ja z Mirkiem jak zwykle na opak: namiot rozłożyliśmy po skosie. Rowery spięliśmy (tak, spięliśmy!) razem przy drzewie. Wieczorem deszcz zaczął kropić, porobiły się małe grupki do pogawędek, a ja wolałem się położyć spać. Parę słów jeszcze zamieniliśmy z FAramką i udaliśmy się do swoich namiotów. Pierwszego dnia nad morzem, jak można łatwo zauważyć, było bez rewelacji.


Niedziela, 17.08

W nocy co parę godzin budził mnie deszcz, który namiętnie stukał w namiot. Stukał, stukał – ja już zdążyłam zapomnieć, jak to jest spać pod namiotem. Poranek również pochmurny, ponury i ogólnie mokry. Nieciekawie. Po śniadaniu (w campingowej kuchni) Equipa wybrała się na plażę. Fale bałwaniły się konkretnie! Ale co tam dla nas. W kurtkach, bo w kurtkach, ale nie mogliśmy nie wykorzystać nawet takiej pogody. Poganialiśmy troszki po brzegu, uciekając przed atakującymi nas falami, poskakali, pośmiali. Aż w końcu zabunkrowaliśmy się w brezentowym namiocie i tam przeczekaliśmy do obiadu. Niedzielny obiad = rosół, no oczywiście! Piotr dostał niegorący, ale dzięki Miśkowi kobita podgrzała zupę w mikrofalówce.

Podczas rozgrzewania się w campingowej knajpce, rozpoczęliśmy dyskusję na temat trasy, jaką mamy zrobić (i czy w ogóle zrobimy) tego dnia. Były różne opcje, m.in. pozostania w Rewalu do poniedziałku czy skrócenia trasy i nocowania jeszcze przed Kołobrzegiem (w oryginalnym planie nocleg wypadał w Ustroniu Morskim). Ostatecznie ta druga opcja zyskała więcej głosów w wyborach, których właściwie nie było.

Kiedy cykliści odpoczywali dalej w Klifie, pojechałam z Miśkiem na podbój Mrzeżyna. Noclegowni właściwie dużo, ale kiepsko z tyloma wolnymi miejscami (potrzebowaliśmy 16 – Equipa i Pędziwiatr). Znaleźliśmy świetny ośrodek z domkami, gdzie Miśkowi udało się wynegocjować przyzwoitą cenę za takie luksusy. Po skonsultowaniu się z całą grupą, zaklepaliśmy ten nocleg. Wróciliśmy do Rewala.

Rowerzyści już spakowani, gotowi do odjazdu! I chwilę po 15 wyjechaliśmy w stronę Niechorza. Na campingu został jeszcze Misiek z Ordosem z zamiarem dokonania ostatnich porządków.

Grupę rowerową poprowadził tego dnia Jacenty. W Niechorzu zajechaliśmy oczywiście pod latarnię, ale okazało się, że jest nieczynna z powodu silnego wiatru. Sfochowani, odjechaliśmy nawet bez pamiątkowego zdjęcia.
Dalsza droga prowadziła przez Pogorzelicę, w której niestety musieliśmy oddalić się od morza w kierunku Konarzewa (przez Skalno) i drogą wojewódzką nr 102 dotarliśmy do Trzebiatowa. Tam spotkaliśmy się z serwisantami, którzy nie polecali odwiedzenia Baszty Kaszana (można wchodzić niżej niż do połowy wieży!!!), a i udzielili nam informacji o zmianie miejsca noclegu (korzystniejszy – bliżej morza, a i taniej). Postój zarządziliśmy w rynku, pod ratuszem (zakupy, wycieczki do ściany płaczu, zwiedzanie Kościoła Mariackiego).

W stronę Mrzeżyna pognaliśmy DW109. W Trzebuszu skręciliśmy w prawo (na Gorzysław) – zgodnie ze szlakiem R-10. Należy tutaj wspomnieć, że wypogodziło się zupełnie, wyszło słońce i mogliśmy pozachwycać się pięknem okolic Trzebiatowa (oczywiście nie obyło się bez fotek na tle miasta). Dalej wlekliśmy się resztkami asfaltu przez Roby i m.in. dawny most kolejowy na Starej Redze, aż dojechaliśmy do Mrzeżyna. Po chwili niepewności udało nam się dotrzeć również na miejsce noclegu, czyli OW Relaks.

Zakwaterowaliśmy się w domkach i innych nierzadko ciekawych pomieszczeniach. Namioty, w celu wysuszenia po upojnej z deszczem nocy, zostały rozłożone na trawce. Trampolina, prysznic i TV (Igrzyska!!!) – no prawdziwy relaks :) Kolacyjnym wieczorem postanowiliśmy wszamać coś w centrum Mrzeżyna. I właściwie tylko jedna jedyna Babka zamówiła rybkę, a do tego flundrę! Po zawodach w Cymbergaja wybraliśmy się na plażę. Morze nocą – coś pięknego! (nic nie widać) Powrót (ok. 800m) troszki się dłuuużył, ale w grupie raźniej. I znów TV – marudzenie na brak pilota przerwał Misiek, opatentowywując zmieniarkę z rurek od namiotu. Dała radę!


Poniedziałek, 18.08

Tego dnia ja już dawałem się zauważyć (Maciek, dop. FA). Jak zwykle ostatni. Wszyscy spakowani, a ja jeszcze myję zęby. Wszyscy jadą, ja się kończę ubierać. Wszyscy pojechali, ja dopiero wyjeżdżam. Ale dla równowagi mam za to wystarczająco siły, żeby dogonić peleton :)

Przejechaliśmy przez Mrzeżyno i dalej przez jakieś ścieżki. Staraliśmy się trzymać szlaku R-10. Dzień był jakiś dziwny. Jechało mi się tak dobrze, że aż nie zauważałem pokonywanych kilometrów. Jakimiś bezdrożami dojechaliśmy do Kołobrzegu, nie wiadomo nawet kiedy. Wszyscy głodni, więc znaleźliśmy jakąś miejscówkę niedaleko plaży w barze. Oczywiście będąc nad morzem należy jeść ryby. Zawierają dużo fosforu (panie, ja chcę spać, a nie świecić po nocach!). Zrobiłem jeszcze rundkę po okolicy, kupiłem loda i w końcu zaczęliśmy się szykować na zbiórkę pod drzewkiem na przystani.

Wyjechaliśmy na jakąś fajną ścieżkę rowerową, która nas doprowadziła da starego lotniska. Przejechaliśmy na sam koniec (ależ to długie!) i trafiliśmy na wyjeżdżoną/wydeptaną drogę z której wyjechaliśmy w Gąskach. Nieopodal latarni zasiedliśmy na posiłek. Dotychczasowa słoneczna pogoda znowu się zepsuła. A to była dopiero połowa drogi…

W dalszej części trasy grupa się trochę rozwarstwiła. Przeważająca była część z Piaseczna, z którą jechałem. Zatrzymaliśmy się przed schroniskiem młodzieżowym w szkole, gdzie Pędziwiatr chciał nocować pomimo zaklepanego noclegu w Dąbkach przez serwisantów. Jednakże i tak musieliśmy wszyscy tam jechać, bo w ServiceCarze były bagaże. A w Dąbkach było bardzo fajnie! Przywitaliśmy się z obecnymi już equipowiczami i jednocześnie pożegnaliśmy Pędziwiatra. Tutaj rozeszły się już nasze drogi.

Ale nocleg jedyny w swoim rodzaju. Namioty kilka metrów od jeziora, na przystani łódki i żaglówki, na wodzie kaczki i obok nas Zbyszek z GITARĄ! Już po kilku dźwiękach uciekły wszystkie chamy z naszego pola. FAramka pojechała jeszcze po Olę do Sławna. Wszyscy się ucieszyli z jej przyjazdu. Wykąpaliśmy się (każdy niezależnie i samorządnie) i poszliśmy coś zjeść przy głównej drodze. To znaczy większość poszła, ja znowu się grzebałem. Ale - co podkreślę – tylko Ola wykazała się pomysłowością i poczekała na mnie :) Dotarliśmy do reszty (nie bez kłopotu) i wciągnęliśmy się w wir wieczornej atmosfery. Pośpiewaliśmy, pojedli niektórzy i poszliśmy nad morze. Tam również śpiewy, szum wody, wspaniała atmosfera. Nawet jakieś dwie dziewczyny się dołączyły. To już wystarczający dowód, że w naszym gronie jest zawsze fajnie!


Wtorek, 19.08

Obudziły mnie śmiejące się kaczki i chlupanie wody. No tak, w końcu nasz namiot stał zaledwie parę metrów od jeziora! Przed wyjazdem strzeliliśmy sesję foto na molo (przy łódkach), zjedliśmy śniadanie odganiając się od #$%& owadów zwanymi osami i pożegnaliśmy się z poznanymi wieczorem sąsiadami (i Ślunzokiem!). Tego dnia (jak i kolejne, do końca wyjazdu) serwisował duet w składzie Misiek & Ola.

Pierwszy postój – sklep w Darłowie. Trzeba było uzupełnić bidony i dopełnić brzuchy (np. truskawkami). Drogą nr 205 – ścieżką rowerową! – dotarliśmy do Darłówka, po prawej podziwiając wiatraki (tylko czemu jedne kręcą się zgodnie ze wskazówkami zegara, a drugie przeciwnie???). Przy Parku Wodnym, nie mogąc dojrzeć nigdzie znaku z zielonym rowerkiem (to jedna z cech charakterystycznych szlaku R-10 – kiepskie oznakowanie), musieliśmy przystanąć i zerknąć na mapę. Informacji udzielił nam również miejscowy (?) i zaraz mknęliśmy drogą niedostępną dla samochodów. Muszę przyznać, że to był świetny odcinek naszej wtorkowej trasy – piękna pogoda, a do tego cudne widoki (po lewej morze, po prawej jezioro Kopań). Nie mogliśmy więc nie zjechać na krótki postoik na plażę (oczywiście zakończył się pamiątkowym zdjęciem).

Dalsza droga prowadziła leśną ścieżyną, a nie płytami (tak znienawidzonymi przez Ordosa). Dojechaliśmy do Wiciów i do Jarosławca już sam asfalt, w dodatku fajna i szeroka droga.

Pierwszy obiad wypadł tego dnia w Jarosławcu. Spotkaliśmy się tam z serwisantami i zasiedliśmy w jednej z knajpek. W menu pojawiły się zupy, drugie dania oraz desery lodowe z bitą śmietaną i owocami – mmm, pycha! Przed wyruszeniem w dalszą drogę, zajechaliśmy nad samo morze, żeby sprawdzić, czy betonowy falochron faktycznie szpeci tamtejszą plażę (nie jest źle, ale dobrze wcale).

Kolejny odcinek trasy: ominięcie jeziora Wicko. Czyli jakieś 20km przez Łącko, Korlino, Królewo, Złakowo (ZłaKrowo) do Zaleskiego przyjemnymi terenami wśród pól, a bez lasów. Stąd już tylko 10km do Ustki, gdzie czekał nas drugi postój obiadowy.

Mocno rozwarstwiliśmy się na tym kawałku i docieraliśmy pod latarnię w Ustce na raty. Ale Misiek pilnował, żeby nikt się nie zgubił i wkrótce wspólnie zasiedliśmy do rybki. Stamtąd obserwowaliśmy lansującego się na ławeczce przy deptaku sobowtóra Hulka Hogana. Później kawa w knajpce z "dziwnymi siedzeniami" i gnamy dalej.

Hm, chociaż słowo "gnamy" niezupełnie tutaj pasuje. Zaraz po opuszczeniu Ustki wjechaliśmy na szlak i... las, las, pola, las, pole, las, las, pole – czyli o asfalcie jedynie marzyliśmy. Po 10km znaleźliśmy się mniej więcej w Dębinie. Ostatnia, ale chyba najciekawsza, przygoda tego dnia: okrążanie jeziora Gardno.

Zostawiliśmy Rowy w świętym spokoju i z Dębiny jechaliśmy na czujkę. Brak oznaczeń, brak miejscowej ludności... Ale droga, którą obraliśmy, musi przecież dokądś prowadzić, więc damy radę. Po kilku kilometrach znaleźliśmy się na mostku na rzece/kanale niedaleko jeziora. Spotkaliśmy dwie turystki-cyklistki i po wymienieniu się informacjami okazało się, że jedziemy jak najbardziej prawidłowo. I do celu – serwisanci znaleźli nocleg w Smołdzińskim Lesie.

Droga była naprawdę wyjątkowo sympatyczna, bo nie-samochodowa. Pędziliśmy jednak ile sił w nogach, bo godzina już nie tak młoda, a do przejechania jeszcze kupa kilometrów. W dodatku polnymi dróżkami. Większość grupy przegapiła w tym pędzie zakręt w lewo (tak prowadził szlak). Zostaliśmy w trójkę: ja, Zbyszek i Ordos (i mieliśmy taką przewagę, że Zbyszek był w posiadaniu mapy!). Napotkaliśmy "przeszkodę" w postaci rozwalonej kładki. Ale pomału, pomału... i udało nam się przedrzeć na drugą stronę bez zamoczenia nogi.

Mimo utrudnień na trasie, szybciej dotarliśmy do Wielkiej Gardnej (przez Retowo i Wysoką). Czekaliśmy na resztę leżąc krzyżem pod kościołem ;) Stąd już tylko 10km do noclegu, ale przez zmęczenie wydawało się, że ze 20...

Ostatni postój zarządził Misiek – w Smołdzinie. Zrobiliśmy tam zakupy na wieczorną posiadówę, które dotarły na miejsce noclegu Service Car’em. Chwilę wcześniej minęliśmy wejście na Rowokół – rezerwat przyrody na czele z wzniesieniem (115m n.p.m.).

Nocleg wypadł w okolicy ubogiej w pola namiotowe, a przynajmniej tak ogłosili serwisanci. Udało im się znaleźć wolny domek w przyjemnej (tam wszędzie jest przyjemnie!!!) okolicy – w gospodarstwie agroturystycznym Pod Dębem. Generalnie całkiem OK, tylko brak ciepłej wody... Wieczór spędziliśmy przy ognisku i gitarze (którą stroiła Iwona), świętując Babcię Ewę... :)


Środa, 20.08

Przedostatni poranek powitał nas mżawką i lekkim chłodzikiem. Ale długo nie musieliśmy czekać na poprawę pogody. Ledwo wyjechaliśmy w stronę Kluków, a już grzało. Pierwszy etap środowej trasy to kilka kilometrów asfaltem. Ale co miłe – szybko się kończy. W Klukach (przy domu ze stodołą, w której spaliśmy poprzednim razem) skręciliśmy na polną drogę... z bagnami, mokradłami i innymi nierzadko ciekawymi, z których wyszliśmy (dosłownie) ubabrani w błocie po pas. Zakończenie męczarni zwiastował mostek (odnowiony i nie do poznania!!!), za którym zaczęły się płyty. I tak do zakrętu, gdzie ujrzeliśmy turystyczny drogowskaz "Łeba 21". Obok natomiast tablica informacyjna o "wędrówkach po torfowisku", a na niej doklejona karteczka z przestrogą, żeby nie jechać tędy rowerem...

"Ta droga na rowerze to piekło!!! Jedźcie lepiej do szosy! Dużo błota, wąska ścieżka, sporo dołków..." – jakoś nas to nie zniechęciło i odliczając kilometry do pierwszego dłuższego postoju, jechaliśmy dzielnie do Łeby. Karteczka nie kłamała, ale oczywiście daliśmy radę – a do tego nikt nie marudził, a wręcz przeciwnie! Kiedy wyjechaliśmy z lasu, po lewej stronie ujrzeliśmy jezioro i wydmy na Mierzei Łebskiej.

W okolicach Izbicy droga nieznacznie się polepszyła i mieliśmy nawet kawałek asfaltem. Ale co za dużo, to niezdrowo – i znów droga przez las, ciągle szlakiem R-10. I tak klucząc przez lasy, zahaczając o ciekawe punkty typu Wielkie Bagno, dotarliśmy (znów na raty) do Łeby.

Posililiśmy portfele w bankomacie i się w knajpce przy kanale Chełst (polecamy zapiekanki z pieca!). Było już koło 13, a na naszych licznikach dopiero 30km!!! Mieliśmy ambitne plany, co do dziennej trasy, więc wkrótce ruszyliśmy w dalszą drogę.

Znów lasem! Co prawda nie było widać morza, ale za to jezioro Sarbsko po prawej. Jedynym minusem odcinka do Stilo były upierdliwe korzenie wystające z podłoża ścieżki... Ordos narzekał na rozpadający się rower, Babce spadły sakwy, a ja nie czułam tego, co już mam. Właściwie to korzenie prześladowały nas już do końca tego dnia...

Kolejnymi odwiedzonymi przez nas miejscowościami były: Lubiatowo (i parokilometrowe ukojenie w postaci asfaltu) oraz Białogóra. Między tymi punktami zlało nas i to porządnie. A zaczęło tak niewinnie! Przeczekaliśmy w wypożyczalni rowerów, a w centrum ogrzaliśmy się gorącym rosołkiem. Przyznaję – zwątpiłam wtedy w siebie, zmęczona, zmarznięta, zmoknięta... Ostatnie 10km przed campingiem w Dębkach przejechałam jak w transie. Jedyne, o czym marzyłam, to gorący prysznic i suche ubranie.

Całe szczęście, na campingu Kaszub nie było problemów z ciepłą wodą (mimo, że za 4min pod natryskiem trzeba zapłacić 3zł). Ordos napotkał po drodze sklepik z pysznymi pączkami i objadaliśmy się nimi przez pół wieczoru. A raczej do spaceru na plażę – ostatni raz w nocy. Wybrzeże w Dębkach jest... nudne. Idzie się i idzie, a wody ciągle max do kolan. A w dodatku nagle mielizna i wody po kostki, mimo kilkudziesięciu metrów od brzegu! Plus był taki, że można było porobić fajne fotki z księżycem i jego blaskiem w morskiej wodzie. Jeśli się umie :P

Aha, tego wieczoru opchnęliśmy również wyndzonego wyngorza!


Czwartek, 21.08

Wczesna pobudka w czwartek to ostatnia na tym wyjeździe szansa na ujrzenie wschodzącego słońca. Nie wiem jak, ale wstałam i poszłam. Nikogo nie budziłam, bo reakcje mogły być różne, tym bardziej, że wcale nie umawialiśmy się na equipowe wyjście. Wschód sam w sobie był przeciętny (trochę chmurw na horyzoncie), ale i tak było warto.

Późniejszy poranek – pogodny i całkiem przyjemnie było wystartować w dalszą drogę. Skład okrojony – Zbyszek wyjechał wcześniej, żeby zdążyć na swój pociąg z Helu. Misiek i Ola wyruszyli po skompletowaniu naszych wsiech mandżurów, a szczególnie suszących się po środowym deszczu części garderoby. Znaczy mieli wyruszyć, bo wystąpił nieoczekiwany błąd czy może po prostu Dzidzia zaczęła tęsknić za swoim Piotrem. Wkrótce naszym serwisantom udało się uporać z problemem.

Nasza rowerowa trasa prowadziła tego dnia... znów lasem. Całe szczęście - był to tylko ok. 5-kilometrowy odcinek z Dębek do Karwieńskich Błot. Następnie odwiedziliśmy sławetną Karwię, ale postój w niej trwał zaledwie parę chwil. Pędziliśmy dalej – prooostą drogą do Władysławowa, tam mieliśmy spotkać się z Service Car’em. Punktem wartym odwiedzenia jest oczywiście Przylądek Rozewie, który tym razem niestety nam umknął, czy raczej – przyznaję się bez bicia – mnie umknął. Do dzisiaj nie mogę wybaczyć sobie mojego gapiostwa.

Mimo standardowego rozwarstwowienia się grupy, wszyscy spotkaliśmy się w umówionym miejscu – pod dworcem PKP we Władywostoku. Zjedliśmy obiad w pobliskiej smażalni – ostatni raz ryba na obiad!!!
Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie (np. portu), tym bardziej, że była piękna pogoda i zamierzaliśmy wreszcie...

TAK! Udało się! Lepiej późno niż wcale! Jadąc Mierzeją HELSKĄ zboczyliśmy do lasu, a stąd na plażę. W końcu zaliczyliśmy kąpiel w morzu! ...po czym zalegliśmy na piasku na jakąś godzinkę. Ot, taki lansik. Wg Miśka i tak nie było idealnej pogody do zanurzenia w morzu choćby stopy, ale my tam wiemy swoje. Nic tak nie krzepi jak zimna słona woda!

Do Helu dojechaliśmy więc spełnieni i mogliśmy nasyceni bałtyckim klimatem wracać do domu. Zanim jednak wsiedliśmy do pociągu, przepakowaliśmy się (Ewa i Piotr niebawem wyjechali Service Car’em do Sandomierza), zakupiliśmy bilety i śmignęliśmy do baru Capri. Postanowiliśmy najeść się na długą podróż, w większości przypadków padło na... kotlet Romana (brzmi groźnie!). No i wreszcie mieliśmy chwilkę na wypisanie kartek z pozdrowieniami.

Na dworcu lekkie zamieszanie. Mieliśmy co prawda jechać bezpośrednio do Rozwadowa, ale niektóre wagony miały być odczepione w Lublinie. O nie, drugi raz nie damy się na to nabrać (jak w 2005r.)! Całe szczęście, trafił nam się wagon z przedziałem rowerowym (marnym swoją drogą). Parę minur po 19 "ruszyła maszyna po szynach ospale".

W Chałupach na dworcu czekali na nas Krysia i Rysiek. Wyskok z pociągu, uścisk-uścisk, wskok do pociągu – to było szybkie spotkanko! Później podziwialiśmy zachód słońca. Dalej robiliśmy to, co robi się w pociągu, czy raczej czego nie robi się, bo konduktor krzywo patrzy albo i odpowiednio skomentuje.

W Gdyni opuściła nas Ola, uprzednio zaopatrywując nas w liczne wiktuały zakupione w dworcowym sklepiku. Pociąg przepełniony był pasażerami, więc nieuniknione było przyjęcie przez naszą 6-osobową brygadę kogoś do przedziału. Nowa koleżanka musiała za to grać z nami w skojarzenia, a jak wiadomo – prosta sprawa to nie jest!

Przyznam szczerze, że po tej nocy miałam dość podróżowania pociągiem. Za długo, za niewygodnie i w ogóle . Dobiły mnie 2 (słownie: DWA) postoje w... Zaklikowie. Foch na PKP – przez Sandomierz to nawet nie przejeżdżają pociągi osobowe! Tak czy siak, w miarę punktualnie dotarliśmy do Rozwadowa. Pożegnaliśmy Babkę, która była już prawie w domu i... wpakowaliśmy się do samochodu. Wojciec dostarczył do Sandomierza Iwonę, Miśka i mnie oczywiście (za co wielkie mu dzięki!), natomiast Maciek i Mirek ostatnie 30km tej wyprawy pokonali, jak na kolarzy przystało, rowerkami.