Wyjazd tej niedzieli był mocno okrojony, jeśli chodzi o Equipę. Sporo osób pojechało w góry, o czym wiedzieli chyba wszyscy jakoś związani z BES. No ale co, jak jest wyjazd (niedziela bez wyjazdu?!), to trzeba jechać. Wstałem jak zwykle za późno, więc jak zwykle się spóźniłem. Na (nie)szczęście mam do dyspozycji tylko kolarkę, co pozwoliło mi lekko nadgonić straty. Z impetem podjechałem pod bramę, po drodze nawet mi autobus miejsca ustąpił… (Dziękuję panie kierowco! :) ) Za wiele osób nie było, ale ważne, że nie musiałem kontynuować niedzielnej tradycji sam. :P Dwie Aliny, Stefan, Stachu i Kacper P. Ale chwila: przecież tak dużo osób nie pojechało w góry? Trudno, co robić.

Postawiliśmy na Koprzywnicę i Szymanowice. Mogłem jechać przez Zawichojską, ale jakoś się dotelepałem przez starówkę. Wszyscy musieli na mnie czekać na Krakówce, ale to szczegół :) Ruszyliśmy w stronę Zawisełcza, gdzie na podjeździe pod wał usłyszeliśmy jakieś dziwne dźwięki, niczym z horroru. Głos rozpadającego się łańcucha. U kogo? No właśnie, Stacha taki pech prześladuje, od kiedy wyjechał do Włoch. Dotychczas nie wiedziałem, jak można zgubić łańcuch. Rower bez przerzutek, to nadal rower. Bez kierownicy czy siodełka również. Ale bez łańcucha? To już hulajnoga… Zatrzymałem się na górce, wypada przecież pomóc w grupie (poza też). Sprawa była poważna i nie dało się tego zrobić w pół minuty. Dogoniłem pozostałych, żeby poczekali na nas. Jak wróciłem, sprzęt był już rozłożony i od razu wzięliśmy się do roboty. Zawsze musi być jakaś hierarchia, toteż ja wybrałem rolę robotnika. Zawsze przyda się przecież doświadczenie. Trochę się namęczyliśmy, ale takiego uścisku ręki od Stacha mało kto miał zaszczyt doświadczyć!

Następnym etapem było gonienie za czołem (zacząłem?). Po drodze minęliśmy odpoczywającą przy sklepie pieszą pielgrzymkę do Sulisławic. Szukałem znajomych, ale gdzieś się ukryli. W czasie jazdy miałem okazję wysłuchać opowieści o pobycie i drodze do Włoch naszego Czempiona. On daje radę najbardziej z nas wszystkich! Dzięki rozmowie dołączyliśmy do reszty szybciej, niż naprawdę to trwało. Do Koprzywnicy było może ze 3 km. Wyjechaliśmy pod górę i zasiedliśmy na rynku na ławeczkach. Było wyjątkowo ciepło, więc suszyło mocno. W sklepie zauważyłem herbatki w puszce i kupiłem 3 :) Napełniłem bidon i żołądek, rozprostowałem nogi i po niedługim czasie ruszyliśmy dalej. Kacper P. poprowadził nas w stronę Szymanowic. Przez Gnieszowice i Zbigniewice dojechaliśmy do drogi głównej prowadzącej do Klimontowa. Tam Stachu z Aliną zawrócili, pewnie widzieli po drodze śliwki, co jest uwiecznione na zdjęciu :P My natomiast po oględzinach map ruszyliśmy do Szymanowic jakimiś przedrostkami.

Na miejscu odwiedziłem koleżankę (pozdrowienia dla Kamili) i po krótkiej rozmowie dojechałem pod zalew. Woda była ciepła, miałem nawet kąpielówki, ale jak mieliśmy zaraz jechać, to zanurzyłem tylko nogi. Jadąc za przewodnikami zostałem zaciągnięty do kamienistej drogi wzdłuż większego zalewu. Wtedy poczułem, że mam rower szosowy. Nie dało się tam jechać, nie dało się tam iść. Ale jakoś musiało się dać… Dojechałem do asfaltu, nie zdążyłem dobrze ponarzekać, a już zaczęła się droga po raz kolejny niedostępna dla mnie. Wymieniliśmy się numerami komórek i uzgodniliśmy, że spotkamy się w Byszowie. W tył zwrot, cel – Klimontów. Skończył się napój, toteż uzupełniłem zapas w sklepie o kolejną herbatkę. Ta była lepsza, bo z lodówki!

Kierując się po znakach wjechałem na odpowiednią drogę i – sądząc, że przyjadę na miejsce później – pognałem ile sił w nogach. Wtedy też po raz drugi poczułem, że mam rower szosowy. Darłem na prostej 40km/h. Przejechałem cały Byszów, a tu ani śladu trójki rowerzystów. Zasiadłem więc pod lipą i odpocząłem sobie. Po kilku minutach odezwał się telefon i okazało się, że zabłądzili. Mogliśmy się spotkać w Koprzywnicy, ale po drodze postanowiłem zjechać w stronę Samborca i tam kontynuować szaleńczą jazdę :D W Sandomierzu skróciłem sobie drogę i wyjechałem przez ulicę SalFA Regina. Dojechałem do krzyżówki i ruszając… zerwałem łańcuch. Czy to jest zaraźliwe? Zrezygnowany oparłem rower o kosz na śmieci i obadałem sprawę. Na szczęście to tylko się spinka rozpięła. Cóż za fatum…