Jak co roku – 1 stycznia, godzina 10.30 z hakiem (niektórzy donoszą, iż hak ten wynosi 5/18), miejsce: Brama Opatowska, wszyscy wzruszeni faktem, że są świadkami narodzin – znaczy się, kontynuacji – nowej, świeckiej tradycji.

Co więcej, tradycja owa się wciąż rozprzestrzenia i zdobywa nowych wyznawców i kontynuatorów. A w dzisiejszych czasach zmusić kogoś, żeby 1 stycznia zwlekł się z łóżka przed godziną... no dobra, w ogóle się zwlekł, jest doprawdy nie lada osiągnięciem.

(Chciałyśmy z FAramką niejako wprowadzić do tej tradycji nowe elementy, to znaczy nie tyle zwlec się bądź też wyczołgać z legowiska w celu heroicznego stawienia się o godzinie 10.30 pod Bramą Opatowską, ale oszczędzić sobie drogi z Pieprzówek i nazad, czyli w nocy przykuć się do wierzby jako dodatek do tradycyjnie przypiętych tam życzeń noworocznych, no ale... Cóż, nowatorstwo nie w każdej dziedzinie jest dobre, a i w dzień iść ciekawiej, bo widać, w ilu miejscach powinno się było bać, ale po ciemku wszystkie przepaście są czarne)

Jeszcze kolektywne zdjęcie pod Bramą (i jedno nasze ściśle Equipowe – ho, ho, elyta!), kijki, że tak się wyrażę, w dłoń i do roboty.

Liczba masochistów lubiących wczesne pobudki po Sylwestrze i przedzieranie się przez krzaki w warunkach zimowych z roku na rok się powiększa, już pod Bramą było nas.. hmm... siedemdziesiąt kilka i Sławek. Ale na wale (proszę, cóż za kunsztowny rym) całe matematyczne obliczenia poszły się tydyrydy, bo przybyło nas, a między innymi tak ważne postacie jak wino z Zenem, znaczy, ee, Zen z winem (nnnie, wcale nie jestem materialistką i sępem, po prostu alfabetycznie miało być!) oraz pewien czworonożny uczestnik w bucie. Jednym bucie na cztery łapy – szaloony!

No i ruszyliśmy jak co roku – wałem, do góry, w dół, do góry, ślizgiem, po krzakach, trochę po prostym, śliiiizgiem.... Co poniektórzy to już by mogli po doświadczeniu nocnej eskapady na Braille’a iść! O ile oczywiście byłaby odpowiednia ilość silnych mężczyzn do łapania.

Oczywiście tradycyjnie Equipa wprowadziła swoje własne nowatorskie elementy do planu, to znaczy zawróciliśmy (a be, ta droga jest za prosta! Co to dla nas!), żeby przejść koło kryża (hm, a może to jednak to umiłowanie tradycji?). Miało to swoje dobre strony także od strony praktycznej – gdy już zeszliśmy... czy też ześliznęliśmy się.. hm... dotarliśmy pod wierzbę, ognisko już się paliło a Tamara i Kuba grali. Stanęliśmy w strategicznym miejscu - czyli takim, które znajdowałoby się na szlaku jakiegokolwiek przepływu produktów spożywczych bądź tez płynnych (nie spożywczych, ale jakże odżywczych!). Tak, tak, już wiele razy wspominałam, że w takiej ekipie z głodu umrzeć nie sposób. Okazało się jednak, że nie tylko „szukajcie, a znajdziecie”, a nawet „siedź w kącie, znajdą cię [owe produkty żywnościowe]”. Pierwsza do nas podeszła (przepraszam – podbiegła! Wiem, wiem, zapewne nikt z czytających tę oto relację nie wyobraża sobie tego w inny sposób) Ewa z kanapeczkami, a potem było wcale nie gorzej.

W trakcie wyszły na jaw różne przedziwne koligacje rodzinne, ale to przecież nie nowość – wiadomo, cała Equipa to jedna wielka rodzina (a wszystkie jej gałęzie łączy osoba Obrzydliwie Przystojnego Wujka Stacha) i niczym w „Modzie na Sukces” mnożą się ojcostwa i braterstwa. A Sławek ma wyjątkowo uzdolnione muzycznie córki. No cóż, gra się, ma się. Albo odwrotnie – ma się (gitarę), gra się (na niej). Sławek tez miał przez chwilę, gdy Tamara ją nieopatrznie porzuciła na chwilę. Sławka zresztą tez porzucali... Znaczy podrzucali! Gdyż tradycyjnie 1 stycznia się starzeje. Ale za to w jakże zacnym gronie!

Wino, kobiety, śpiew, tańce-hulańce... Ale wszystko co dobre się kończy. I jak zwykle opóźnialiśmy powrót zarządzony odgórnie przez Pana Kierownika Wycieczki.

Powrót owy był już zdecydowanie trudniejszy, mimo że po płaskim (a nawet miejscami śliskim), zostałam bowiem podstępnie spita przez Piotrka herbatą z prądem.

No ale nie ma, że boli – trzeba iść! Peleton rozciągnął się niewonsko. A to sesyjki fotograficzne z serii „Bliźniaki leżą na lodzie”, a to zastosowanie narzędzia zbrodni... (czyli owego termosu z herbatą z prundem)... Dogoniliśmy wszystkich dopiero na wale, gdzie aby przypieczętować tę podniosłą chwilę rzuciłam się na Sławka znienacka z triumfalnym okrzykiem „LAWINA!!!”.

Cóż, niektórzy mogli od tego momentu spokojnie zagrzebać się w domowych pieleszach i zregenerować - ale nie my! Jak wiadomo, Bike Equipa nie śpi, zwiedza. Ale to już inna historia...

Złote myśli Cioci Aleksandry albo wnioski na dzisiaj:

1. Nie ma, że boli
2. Ktoś musi nosić jedzenie, aby jeść mógł ktoś
3. Po górach lepiej chodzi się po ciemku – nie wiadomo, kiedy jest stromo albo niebezpiecznie

I po trzecie, a najważniejsze i niezmienne:

4. Zaprawdę, powiadam wam – nie ma takiej szajki jak ta!