Pierwsze zadanie czekało nas już we wtorek. Mieliśmy bowiem zamienić białego smutasa z przyczepką w wesoły autobus. Nie było to sprawą wcale łatwą, gdyż świat pociemniał w oka mgnieniu i otaczająca nas sceneria przypominała atmosferę z filmów mistrza suspensu. Ale co tam dla nas! O nas można śmiało zaśpiewać riders on the storm, więc tych parę wiader z nieba to dla nas błahostka.
A oto owi ridersi:

Babka co dobrze ciągnie piosenki i inne dźwięki
Superżona
Dziewczę z gigakolczykami
Dziewczę z czarnymi stopami
Królowa głębin wodnych
Antygwiazda youtube i innych kolorowych tube
Ryszard Zagubiony
Opalony na Hiszpana Opiekun
Młody Santana
Wschodząca gwiazda kabaretów partyzanckich
Młody, ale Ten się nie wychylał
Kucharz z tamburynem
Pan w kapeluszu
Spec od kapcia
Takie oto oryginały zechciał wziąć pod swoją pieczę kandydat na przewodnika roku 2010 Zbigniew Sz.

I się jechało, oczy wszystkim zaszły mgłą i zapadli w głęboki sen, a Robert wiózł nas w nieznane. Skoro świt nastąpiła pobudka i przywitanie z Gospodarzem. Trzy godziny dostaliśmy na złapanie oddechu. Jarek wytrzymał tylko dwie i nawet poranna kąpiel w rosie w nader skromnym odzieniu nie zachęciła Go do szukania przygód wraz z nami oraz Klausem.
A owe przygody zaczęliśmy od poszukiwania Echa w gaju sosnowym, zwanym Uroczyskiem Lubniewskim, pośród wąwozów morenowych. Leśna wyboista droga doprowadziła nas prosto do jeziora Lubniewsko. Tutaj na pomoście drewnianym odbyła się krótka prelekcja, co nieco historii, szczypta geografii i z nowo posiadłą wiedzą ruszyliśmy dalej. A żeby nam się to wszystko w głowach poukładało należała nam się chwila relaksu na rowerach wodnych. Chłopaki pedałowali i jeszcze Hitami poczęstowali, a kobiety wyciągały szyje ku słońcu, moczyły stópki w wodzie i marzyły o Robinsonie na wyspie, która na środku jeziora Lubiąż była. Niestety żaden ku nam na powitanie nie wyszedł. Wiedział, że szans nie ma skoro wokół nas takie przystojniaki Smile A Dziadek tymczasem krążył wzdłuż brzegów. Tak Mu sieę podobało, że z wrażenia swój strój pławny zgubił. Jeszcze gorzej było z Pawłem, nie to, że zgubił część swojej garderoby, cały zniknął, na szczęście następnego dnia odnalazł się. Szybko czas mijał i czas na powrót nadszedł. Całe 44 nakręciliśmy i na wieczór pomysłu zaczęliśmy szukać. I w tym oto dniu nasz wypad obozem turystyczno-kulinarnym stał się. Na początku risotto z kurczakiem. Superżona dowodziła wszystkimi, doprawiała, smakowała, a Santana tymczasem struny stroił. Żeby nastroju piknikowego dopełnić prowizoryczne ognisko zapłonęło. A wieczór wraz z synami Abrahama spędziliśmy, multiinstrumentalistami i konszabelantami, niestety na fleciku nie graliśmy, a to czemu? Smile Chyba wiem Smile

Po błogim śnie nastał słoneczny czwartek. Zwarci w szeregi krzyknęliśmy: ahoj przygodo! Rozpędzić się było trudno, bo nogi jakieś drewniane były, ale jak już rozgrzaliśmy się, to przed muszkieterami ledwie się zatrzymaliśmy. Po drodze szybki look na ruiny leśniczówki Winklerów i wreszcie... jezioro Buszno i wszystko wiemy, Kaman nie wie, ale my wiemy. Kryształ miał być i był, aż żal, że z racji harmonogramu napiętego nie było czasu na kąpiel. W celu rozruszania wszystkich partii mięśniowych rajd gigant kocimi łbami po Łagowskim P.N. Tutaj postanowiłam pokazać, że jednak coś potrafię. Mianowicie chciałam pokazać jak fruwam Smile Teraz wiem, że fruwam gorzej, aniżeli pływam. W sumie to najlepiej chodzę, wiec sobie zafundowałam spacer po lesie. Z racji tego zupełnie nie wiem co się działo na trasie. Zapewne drużyna czekając na mnie spożyła drugie, trzecie, czwarte śniadanie i zagryzek kilka, bo gdy już dotarłam do głównej oczy same się Im kleiły, zapewne z powodu nadmiaru glukozy we krwi. I dalej, ahoj przygodo Smile Do Łagowa zawiódł nas asfalt. Niestety nie jechaliśmy w stronę słońca, gdyż jemu też znudziło się czekanie na mnie i postanowiło chwilowo schować się za chmurami. Wreszcie jezioro, to w którym miało być pływanie, chlapanie i czas na to co każdy lubi najbardziej. Szybka prezentacja najnowszej kolekcji strojów kąpielowych i myk do wody. Iwonka wreszcie mi uświadomiła do czego to seledynowe służy, bo do tej pory myślałam, że do klaskania Smile Istna gromadka wodniaków. Z zazdrości i ja postanowiłam wejść do wody. Na tę wieść... zdechł rak, ale nic trza twardym być i nie poddawać się, tym bardziej, że nikt nie okupował pomostu. W takich oto klimatach minął dzień kolejny, a jeśli chodzi o kilometry to do 113 dobiliśmy. A co w menu? Ha - naleśniki z fetą i szpinakiem, deserek? Oczywiście - tort pani Ewy z malinami i borówkami. Skoro się pojadło, to i by się co zaśpiewało Smile Santana oczywiście nie zawiódł. A tak przy okazji - czy tylko ja szukałam kleszczy?

Jak od lat bywa po czwartku był piątek. Ale jakiż to był piątek Smile, zgoła inny od wszystkich. Co poniektórzy, nazwisk nie wymienię, miłość do rowerów zamienili na miłość do busa. Pozostali wyruszyli, jak się później okazało, o dwa kwadranse za późno, by szynobus złapać. Cóż, chcąc nie chcąc całą drogę do Lubrzy musieliśmy pokonać napędem nóg własnych. Nic to, potem na kajakach nogi miały okazje odpocząć, gdyż wodze przejęły nasze bicepsy. Na starcie Lubrzańskiego Spływu Kajakowego zostaliśmy poinstruowani co i jak i w długą, mokrą. Smak świata wodnego poznaliśmy dzięki Paklicy i trzem jeziorkom. A było i co podziwiać i co powąchać , na co popatrzeć i nawet stoczyć walkę o życie. Podobno przody walczyły o zwycięstwo, ale tego to ja nie wiem, gdyż wole oglądać Was od tyłu Smile A jak to po kolei szło? Mianowicie: wąchanie mięty, walka z wodnymi zaroślami, niespodziewanymi mieliznami, kłanianie się leżącym pniom, podziwianie grążeli żółtych i grzybieni. Zresztą każdy swoje zapamiętał, Paweł podobno od zauroczonych Jego opalenizną gzów opędzić się nie mógł, Kaja od zapatrzonych w Nią łabądków, Dziadek to się tak wypalił, że w koszulce sobie dziurkę przepalił, NooRma słyszałam jak Jarkiem dowodził: lewa, lewa, a bywało i odwrotnie: prawa, prawa, jak i również na przemian. Urok Paklicka Wielkiego zmusił nas do niedługiego postoju. Tam Dziadek uraczył nas roladą, trochę popływaliśmy, mirabelkami się nasyciliśmy i wypłynęliśmy na środek jeziora, gdzie perkozy, zazdroszcząc Iwonce, też na nurkowanie chęci nabrały, a i podobno kormoran był Smile
Spływ zakończył się w Paradyżu, gdzie NooRm wypowiedział myśl cenną, a FA podjęła próbę podglądania, z zacisznego miejsca, boiska kleryków. Stamtąd busem nas przewieźli z powrotem do Lubrzy. Niestety ta przejażdżka rozleniwiła nas niemiłosiernie i skład się wykruszył. Najsprytniej wykombinował to Mariusz, na boczku, cichcem oponkę sobie przebił i radośnie do busa wsiadł, że niby to los tak chciał Smile Taa, zapewne. A co było dalej? Ano było pedałowanie, deszcz po drodze i Międzyrzecki Rejon Umocniony. Boryszyn czekał na nas z otwartymi bunkrami. Zimno, ciemno, prycze były, ale nikt nie ośmielił się na nich zdrzemnąć, Nietoperki czuwały, a i duch niejeden, więc kto żyw, póki żyw na powierzchnie chciał się wydostać. Ale trzeba przyznać, niesamowita konstrukcja Smile
Na wymianę wrażeń za bardzo nie było czasu, bo cośkolwiek zaczynało być późno. Ale na przedkolacyjkę to czas się znalazł. Dobra pasztetówka nie jest zła Smile Jeszcze po drodze zahaczyliśmy o Buszno, bo FA chciała sprawdzić, jakie są wrażenia po kąpieli w pełnym odzieniu. Nie warto próbować, bo minę miała nietęgą Smile A potem to już jazda na maksa (do 200 tylko nam 5km zabrakło), ciekawe co na obiad? No taki obiad to ostatnio na swojej Komunii jadłam. Piersi zapiekane z serkiem, pomidorek dla kontrastu i ziemniaczki i koperek i mizeria i to wszystko w... Smile się obróciło. Żal, ach jak żal Smile

Soboty też żal. Bo nas zalało. Miał być rezerwat ptaszków, a nie było nawet fistaszków, tylko na paluszki starczyło. Padało, lało, kropiło, siąpiło. Cwaniacy ciepłą herbatką w barze się raczyli, a reszta pod klonem mokła. Ale tutaj poddam Wam chłopaki patent na skuteczne głuszenie. A mistrzem oczywiście jest Pan Tomasz. Otóż trzeba mieć zawsze, powtarzam, zawsze oraz wszędzie parasol. Po kroczku, po pół kroczku każda z nas do Tomka się zbliżała. Ja to nawet daszek z kasku zdjęłam, żeby być bliżej. Majka to się zaczęła obawiać, że Ją zgniotę, tudzież zadepczę i wyszła kobiecina na ścieżkę i co się okazało? Ano, że pada tylko pod klonem. Szybko więc ruszyliśmy szukać pozostałych. Byli: zadowoleni, uśmiechnięci, a co najważniejsze w suchych ubraniach. Nie ma to, tamto jechać trzeba. Jeszcze jakiś ratusz po drodze, jeszcze jakieś lasy, jeszcze ostatni rzut oka na jezioro, 267 na liczniku i jesteśmy w szkole. A tam gwarno, a tam pichcą, a muzyka gra. Cuda, menu przerosło moje wyobrażenia. Na pewno był schab i tęcza na talerzu. A wieczór pożegnalny był jak... mleczko Smile Pijmy więc mleczko w każdej ręce po butelce Smile bum!

Niedziela, jak w starej piosence Fogga, to rozstania czas. Ale w busie czekała nas jeszcze jedna frajda. Jarek nas przeczekał. Sceny taneczne nie dla Niego, ale za to kabaretowe, stoją na pewno otworem Smile

Podziękowania dla Zbyszka i wszystkich ridersów. Oby więcej takich wypraw!