Dzisiejsza "jesienna" niedziela była naprawdę śliczna i ciepła już od samego rana.

Ja na miejscu zbiórki byłam całe 20 minut przed czasem. Jakby nie patrzeć kolejną osobą był Sławek ale... samochodem. A że my dwuśladami nie jeździmy, pojechał do domu na zmianę pojazdu. Chwilę później zaczęła zjeżdżać się equipa mocno opatulona w kurtki, spodnie, czapki, rękawiczki i kto wie w co jeszcze... Tylko ja i Paweł czułam, że odstajemy od reszty, bo jako jedyni czuliśmy jeszcze powiew późnego lata...

Pamiątkowa fotka i zjazd Browarną do ustalonego wcześniej celu jazdy – Budy Stalowskie.
Przed mostem incognito dołączył do nas Doktor, a za mostem już na rowerze Sławek.
Droga znaną nam trasą przebiegała spokojnie, nie biorąc pod uwagę samochodowych klaksonów i chłodnego wiatru w twarz. Prowadzone były zażyłe konwersacje na różne tematy m.in. programów komputerowych.

Gdzieś w okolicach Poręb Furmańskich dołączył przedstawiciel Stalówki – Sylwek. Nie omieszkam się dodać, że także czuł zimno.
Przed Grębowem z Alutką załapałyśmy prostą nutę o Zosi zbierającej na futro z norek i coca-coli, która towarzyszyła nam do samego końca.

W Grębowie na rynku pierwszy postój, gdzie prawie każdy uzupełniał swoje elektrolity. Sławek zbierał liście i je obierał z blaszki do nerwu. A jednego takiego obranego wręczył Alutce. Tomek rozdawał kolorowe landrynki w kształcie kulek "mocy" i opowiadał kawał o... żabie z krokodylem. A Doktor zniknął...

Ale nie ma leniuchowania: jedziemy dalej ku Krawcom i Budzie Stalowskiej. I tutaj rozpętał się dziki szał pedał. Alutka krzyczała, że 32k/hm to za szybko i się boi. Ale na biedaczkę nikt nie zwrócił uwagi i cisnął dalej. Szczerze mówiąc jak mnie wydarło to dogoniłam p.Zbyszka, p.Jacka i p.Wojtka mijając po drodze rolkarza. P.Jacek powiedział, że oni jadą do Sandomierza. Więc po jakimś czasie zatrzymałam się w Budzie Stalowskiej, aby poczekać na resztę equipy i w między czasie próbowałam zaprzyjaźnić się z Beethovenem, ale nijak mi to wyszło.

Po około 10 minutach zjawiła się grupa zajeżdżając przed opuszczony budynek nadleśnictwa. Teren przed budynkiem i on sam dawał jak mi wrażenie dworku. Rozsiedliśmy się na schodach gaworząc, a FA i Alutka (najgłośniej) nawoływały za obcymi rowerzystami, ale łączącymi się z nami kołami. Jednakże żaden się nie spojrzał, ba nawet głowa nie drgnęła w naszą stronę...

Gdy zaczęło robić się grupie zimnawo ruszyliśmy dalej, ale zaraz po krótkim czasie Alutka zaczęła wzywać wszystkich świętych; jak się później okazało - wplątała się jej sznurówka chyba w pedała. Dalej do altanki w lesie dojechaliśmy bez większych zdarzeń. Na miejscu niemiła niespodzianka: okradzione siedlisko. Ja szukając ustępu znalazłam komórkę bez drzwiczek (też pewnie skradzione), ale za to z serduszkiem.
Paweł rozdawał rzodkiewki, które szczególnie przypadły do gustu FA. Kiedyśmy pojedli, napoili i zaczęli zbierać się do odjazdu, przyjechali tubylcy na quadach, więc ustąpiliśmy im miejsca...

Przed Stalami Sylwek odbił na Stalową, a my mknęliśmy dzielnie dalej przez Żupawę, Furmany do Sokolnik do sklepu, ponieważ FA potrzebowała batona. Owym zbawicielem okazało się Prince Polo. W tym miejscu pożegnaliśmy się z Tomkiem, który zapraszał nas na kawę do Orlisk. I niech nie myśli, że nie skorzystamy. Tylko nas wyczekiwać jak się zjawimy i aby kawy miał na tyle...

Liderowi przewiozłam przez całą trasę słynną książkę z niebieską okładką, a on się nie zjawił...
Do Sandomierza dotarliśmy cało, zdrowo i uśmiechnięci, bo przecież o to chodzi. Sławek odjechał na pierwszym skrzyżowaniu, ja na drugim w lewo ku Tarnobrzegowi, a reszta grupy w prawo do Sandomierza na drugą stronę Wisły.