To piszę, znaczy zasiadłem, właściwie znowu zasiadłem. Najdłuższa relacja w życiu, ale wszak czas względnym jest - to i słowo "najdłuższa" niekoniecznie znaczy to, co zakładam. Może się przeniesie to na liczbę słów. No to niechaj fontanna tryśnie.

Zlecono nie pisarstwo w czerwcu, mamy listopad, wydarzenie odbyło się w sierpniu, znaczy dystans zdążyłem sobie wyrobić zarówno przed jak i po. Fontanno tryskaj. Jest kilka powodów, dla których ocena działań ludzkich z punktu widzenia ich racjonalności, bywa nieraz wątpliwa, bez użyteczna lub niewykonalna. Ale spróbujcie przebrnąć przez owy gąszcz słów skleconych. I nim woda przeleje się przez krawędź czaszy fontanny, postaram się nakreślić obraz owej roweroeskapady roku. Żeby nie było zbyt dziwnie napiszę z perspektywy listopada, chociaż palce na klawiszach by polatały w trakcie wariacji na temat relacji z perspektywy czerwca. Ale napiszę coś, co zrozumieją ci co byli, a nie tylko ja. Zwało się Mazury 2012. Data sierpień. Przyszło nam się mierzyć z żeglarstwem, na rowerach oczywiście. Żeglarstwem czyli wielką sztuką, której sens polega na tym, aby posuwać się powoli i donikąd, chorując przy tym z zimna i ponosząc olbrzymie koszty. Tak się mogło wydawać, ale spokojnie, mieliśmy osiem dni, aby to liznąć i powąchać i pomacać.

Niedziela, kilka godzin po powrocie. Czyli "już nie wrócę na morze" Tomaszek nuci pod lodem, towarzyszącą nam od wielu dni piosenkę, rozważnie śpiewając "na" a nie "nad" On liznął pokładu łodzi na otwartej tafli jeziora, balastował i balansował, to śpiewać może. Dokładnie tydzień wcześniej ruszaliśmy z Rucianego w pierwszą mazurską trasę.

Dotarli na miejsce, Mazury - owy niedoszły Cud Natury, znaczy zawieźli nas. Szczęśliwie. Euforia, bez względu na przyczyny, nigdy nie trwa długo. Przeładunek i w drogę, by powrócić w to miejsce za tydzień. Nie pytajcie, ilu nas było; od fazy zapisów po końca kres, liczba owa mocno zmienna była. Ale wymienię, by radość ze wspólnej jazdy okazać: Babka, Alutka, FAramka, Olka, Boguś, Adaś, Paweł, Jareczek, Mariusz, Tomaszek, Ostrowiecki, Ordos i Kazik. A i ja. No i 90 pisklaków w skorupkach. Spersonifikować też należy sakwy Ostrowieckiego, czym nawet Babkę przyćmił. Po kilku zagajeniach w stylu - ale tego na pewno nie masz - odechciało się mam. Dodaję jeszcze oczywiście Andrzeja i Alberta. Oni na łodzi, czyli jakby rower, ale jakby inaczej. To była taka nasza rezerwa taktyczna, jakby ktoś z sił opadł. "Nóż w wodzie" każdy widział, to i łódź poprowadzi tym bardziej. Wódz Boguś wybaczy, że nie na początku listy wymieniony, ale skoro maczugi nie ma, to i plemię respektu nie przejawia.

Ruciane-Nida powitało nas klasycznie, chłodem poranka, trawy wilgocią i pierwszym jeziorem i pierwszymi jachtami. Jeden z nich, ten pod wezwaniem Taurus, rolę serwiscara na wodzie miał spełniać. Taki nasz mały kontenerowiec. Byk ogólnie wielce pakowną łódką się był okazał. Zarówno torby Babki jak i dwójkę żeglarską pomieścił. Andrzej i Albert nas pod swój żagiel przygarnęli. Wyznaczał nam też rytuał dnia, jego obrządek. Poranne pakowanie i bagażów znoszenie na keję, pakowanie na jacht. Popołudniem czynności nabierały kierunku odwrotnego. Przy kei jacht i gdzieś tam w pobliżu noclegu miejsce nasze. I tak z dnia na dzień, codziennie. Jak na wodzie, port był nam rano startem jak i kres dnia nam też wyznaczał.

A nocowalim różnie, bardzo różnie i bynajmniej nie chodzi mi o konwencję towarzysko-personalną. Ale po kolei. Zaczynamy od falstartu. Namioty, by poczuć się młodziej, chociaż to bliżej ziemi niż łóżko. Wymieniłem powyżej już skład, w jakim peregrynację mazurską uprawialiśmy i nie wiem, czy dacie wiarę, ale zostaliśmy nie przyjęci na pole namiotowe, ze względu na obyczajowość. Część grupy - może męska, została posądzona o uprawianie seksu i to w nocy - druga część, pewnie żeńska, o nocne i mocne picie alkoholu. No i Andrzej na dodatek o nocnego chęć śpiewania. Na nic się zdały zapewnienia, że od 24 godzin to żyjemy w celibacie i abstynencji. Po prostu nie przeszliśmy selekcji na bramie, to i domki nam zostały do zamieszkania, po przeciwnej stronie ulicy. Namioty na debiut zaczekać musiały. W Mikołajkach się nie udało, ale w Giżycku już tak. Ten sam skład osobowy nie wzbudził żadnych wątpliwości natury moralnej - oni i seks? oni i alkohol? oni i śpiew? no bez żartów, znaczy bez jaj. Dzisiaj wydaje mi się, że powinniśmy byli sami zrezygnować z owego noclegu. Brakowało tylko pytania, czy mamy ciepłe śpiworki. Normalnie ciepłe kluchy.

I klasyka, schemat. Port, keja, jacht, bagaże, torby Babki, wypakowywanie, rozbijanie, spanie i wstawanie i nowego dnia witanie. Nasze namiotowe domki wesoło wypełniły przestrzeń. A mieliśmy tak: jeden męski namiot, jeden samczy namiot, dwa pojedyncze single, dwa miksy i Babka w jedynce plus torby, czyli trójka pełna. No i żeglarze nasi kolebali się na wodzie.

Giżycko jak Giżycko. Jest jezioro, jest rybka, most obracany, fort warowny, wieczór miły śpiewany i nocny - nie mylić ze sklepem. Podobno pobiliśmy rekord prędkości, do południa mniej niż 5 km przejechanych. A dzień zaczął się normalnie, zwyczajnie normalnie. Pierwszy wstaje męski namiot. Chłopaki na luzie, seks co 24 godziny, ranne ptaszki, chociaż jeden to świergolił całą noc niekiedy. Samczy namiot wybudza się potem, znaczy niebawem i od razu zaczyna jedzenie. Miksy jeszcze śpią. Babka zaczyna pakować pierwszą torbę. Ostrowiecki zaczyna zwijać garaż. Miksy otwierają oczy, samce strzepują okruszki i czekają aż skroplony testosteron z tropiku wyschnie. Babka pakuje drugą torbę. Ostrowiecki zwija duży pokój.
No, chyba wszyscy na nogach... nie! nie ma młodzieży. Single też powstawały. Odruchowo i nerwowo patrzę na zapasy żywności. No tak, pasztet zniknął, okazuje się, że i Kazik z rankiem się zwinął. Wnioski oczywiste. Babka pakuje krzesełko, Młodzież wykluwa się, zaopatrzeni w monety dwuzłotowe, jak obole w oczach przy przeprawie przez Styks, pierwszy sukces dnia udają się odnieść. Męski namiot, od kilku godzin na nogach, o obiedzie już myśleć zaczyna, a inni jeszcze przed śniadaniem. Mariusz podejmuje próbę dowiedzenia się czegoś o trasie. Olka otwiera oczy, FAramka jeszcze dwa złote dobiera. Ostrowiecki na finiszu, jadalnię zwija. Babka spakowała siatki, torby i reklamówki, można zapalić. Młodzież składa namiot, wszyscy patrzą. Wszak godzina odjazdu była przeszła. Mariusz znowu pyta. Gotowi. Znowu spacer na keję z bagażami i torbami Babki. Wreszcie start do następnego odcina pdfu. Mariusz pyta po raz trzeci. Kur zapiał. Pojechali. Są wszyscy? Nie, Mariusza nie ma. Stop. Przerwa. Czy ma Pani coś regionalnego w ofercie?

W zasadzie to nie wiem gdzie nam się czas podziewał. Nie jeździli dużo, ani intensywnie, takie szwędanie zwykłe. Ale czasem kask tnął powietrze, jak nóż weselny tort. Ot i formowało się grono sprinterów, co nogi nie oszczędzają, takie tam rekreacyjnie przebieżki na ciut szybszym serduszku. Okazało się przy tym, że niepotrzebne nam liczniki. Tomaszek ma tę właściwość, że mu kapelusz zwiewa przy przekraczaniu 30km/h. Wspomnieć też należy o koledze wietrze, co z nami często się zabierał. Częściej w drugą stronę, fajny koleś i przywiązał się do nas, a przy linii brzegowej to potrafił smagać.

Mocnym punktem objazdu okazał się Sztudgard, czyli po naszemu Sztynort. Tu rozwinę wątek, jak spędzaliśmy czas tzw. wolny. Nie znalazła uznania moja propozycja, aby po wyłożeniu się w namiotach grać w gry na głos. Nie podjęto też próby swingu, chociaż ktoś raz zaplątał mi się w sznurki w namiocie nocą. A mieliśmy jakiś czas wolny?
W Sztynorcie, pośród pewnie setek żeglarzy, nasza brać lądowa, zamiast żagli rozwinęła skrzydła. Koncerty, scena i biała ściana, co ją grupowo podpieraliśmy podczas koncertu. A że po jajecznej kolacji z jaj 90, to łyk kultury jak najbardziej się należy. A że łyk był duży, to i rowerem bez łańcucha dało się jeździć.

Nabrało też wreszcie treści pytanie - czy są bunkry? Żelbetowe ruiny stanowiły dość powszechną atrakcję na szlaku. Podobnie jak i jeziora. Tu i tam się kąpali. W dni słoneczne to taki podstawowy obowiązek. Podobnie jak i zajadanie się lodami Bolero, truskawkowe, śmietankowe, czekoladowe. Wymiatanie z zamrażarki owego towaru wychodziło nam skutecznie.
Wypada też wspomnieć wizytę w Galindii, poznaliśmy historię dawną bardzo ziem owych. Wiele z tego nie pozostało w głowach, ale miłe wspomnienie Orysa pozostanie na zawsze. No i Boguś miał swoje sporo minut, a nawet kilka kobiet na jeden raz. I końcem już, bo pamięć już nie ta, wypada zanucić - szlagier wyjazdu - czyli piosenkę, albo jej zaczątek. Pamiętacie? Kto szybko biega?

Pewnie szybko zima obleci, ale z nowym, przyszłorocznym latem, słowa piosenki - "już nie wrócę na morze" będą zupełnie nieaktualne. Bo wracamy nad morze. No. To wszystkim do zobaczenia na bałtyckich plażach. Dzięki. Pa. No.