Mail od Pani Prezes zaskoczył mnie równie mocno jak zima co roku zaskakuje drogowców. Napisać relację, ze Szczawnicy, z lipca... a za oknem już listopad... Niby obydwa miesiące zaczynają się na "li", ale jest między nimi 100 dni różnicy... Czy ja coś jeszcze pamiętam? Są ślady z GPS-a, są zdjęcia... ooo jest PDF, a jak jest PDF z pewnością w całości zrealizowany być musiał. Coś się z tego skleci. No to jedziemy. A pojechaliśmy w sile 4 samochodów, 12 osób i 7 rowerów. Wiem, wiem, statystycznie wychodzi 0,58 roweru na osobę, ale wcale nie oznacza to, że część osób liczyło na darmową przejażdżkę na ramie. Ilość rowerów została uzupełniona na miejscu w drodze wypożyczenia. Na miejscu czekała też na nas wypożyczona Babka, która od tygodnia wypłaszczała trasy na nasz przyjazd. Piątkowa wieczorna odprawa trwała krótko, zadziwiająco krótko. Wszyscy chcieli porządnie wypocząć, wszak następnego dnia czekały nas GÓRY. I nie na darmo wyjazd ten otrzymał kryptonim "I CWRWG".

W sobotę ruszamy wczesnym rankiem. Nie żeby trasa była jakaś przerażająco długa... po prostu chcemy przejechać Drogę Pienińską zanim wylegną tam tłumy turystów. Słońce świeci od rana, ale powietrze rześkie, jak to w górach. Jedziemy wzdłuż Grajcarka, a potem wspomnianą już Drogą Pienińską, tuż nad brzegiem Dunajca. Żaden opis nie odda tych widoków, nawet zdjęcia są jedynie namiastką tego, co widziały nasze oczy. Niektórzy tak się zapatrzyli, że peleton nawet nie wiadomo kiedy rozdzielił się na dwie grupy. Ale jest przecież PDF, więc na pewno spotkamy się przy kolejnym punkcie trasy - zabytkowym drewnianym kościele w Sromowcach. No nie zupełnie... Jedna grupa zajechała pod właściwy kościół w Sromowcach Niżnych, druga pod trochę mniej właściwy w Sromowcach... Wyżnych. Szybkie namierzanie telefoniczne i dalej jedziemy razem do Niedzicy. Zamek zdobywamy szturmem, jest chwila na oscypka i na foto nad przepaścią. W oddali widać ruiny zamku w Czorsztynie – nasz kolejny punkt programu. Ale po drodze jeszcze mnóstwo atrakcji. Kościół we Frydmanie, zabytkowy janosikowy kościół w Dębnie, osada Czorsztyn, moczenie nóg w jeziorze w Kluszkowcach, moczenie wszystkiego podczas krótkotrwałej letniej popołudniowej ulewy, instrukcja użycia języka do stożkowego lodzika, przejścia z baranami (na szczęście nie tymi za kierownicą) i popas na tajemniczym półwyspie Stylchen... o czymś zapomniałem? Przy drodze regularnie już pojawiają się znaki: podjazd 12%, niebezpieczny zjazd, podjazd 14%... ale grupa niskoprocentowych podjazdów nie uznaje... Domagają się wyżej, stromiej... Rzut oka na mapę – ok, niech będzie - zamiast dosyć płaskiego podjazdu na przełęcz Snozka (653m) wybieramy bardziej stromą drogę przez szczyty Pienin Czorsztyńskich: 694m i 697m. Wszyscy szczytują spoceni i zasapani, ale wreszcie szczęśliwi i zaspokojeni. What comes up must come down, jak mawiają starzy Indianie. Nie inaczej było i tym razem. Po dużych podjazdach pojawił się i porządny zjazd. Na liczniku pojawia się 72 km/h, ale trzeba hamować, bo to już zamek w Czorsztynie. Po zwiedzeniu zamku zaczynają pojawiać się wątpliwości, czy zdążymy do Krościenka przed zamknięciem lodziarni? Czoło grupy wiedzione niepohamowaną żądzą zeżarcia loda, ujrzawszy drogowskaz z napisem Krościenko udaje się we wskazywanym przezeń kierunku. Jednak PDF jest nieubłagany. Do zobaczenia jest jeszcze zabytkowy kościół w Grywałdzie, a to w przeciwną stronę. Wszyscy (no prawie) wracają karnie na trasę. Ostatni punkt zaliczony, potem już z górki do Krościenka. Otwarte? Otwarte? Otwarte! Domowy wyrób trafia do wafli. Pycha. Dzień zakończony, rowery zagarażowane, nadszedł wieczór. A wieczór upłynął nam na poszukiwaniach makaronu. Nie to, żeby Jarek M. zwany Makaronem gdzieś nam się zgubił. Co to, to nie...

Niedziela. Dzisiaj w planach wyjazd za granicę, a konkretnie na Słowację. Cel: po naszemu Przełęcz pod Tokarnią, po ichniemu Lesnicke Sedlo. Trasa trochę odmienna od wczorajszej. Właściwie to czeka nas jeden podjazd i jeden zjazd... ale za to jaki. Podjazd ma długość prawie 10 km, z czego ostatnie 3 mają nachylenie 12%. I ani kawałka płaskiego, ani kawałka w dół. Tylko w górę. Po drodze przejeżdżamy przez Leśnicę ogarniętą niedzielnym lenistwem, a potem rozpoczynamy wspinaczkę. Peleton rozciąga się mocno. Co chwila ktoś się zatrzymuje, niby to na zrobienie fotki, ale i tak wszyscy wiedzą, że na złapanie oddechu. Tylko ruszyć potem ciężko. Wszyscy jednak dzielnie docierają na przełęcz, a ich oczom ukazał się… nieee, tym razem nie las, za to piękny widok na Tatry. Czas na zasłużony odpoczynek i uzupełnienie kalorii. W dole, kilka kilometrów dalej, widać Wielki Lipnik, przez który niedługo będziemy przejeżdżać. Czas się zbierać. Teraz już tylko z górki, przez Wielki Lipnik do Czerwonego Klasztoru. Powrót Drogą Pienińską – można nią jechać setki razy, a i tak się nie znudzi. Czas mamy dobry, no to może jeszcze z buta po górach? Wyjeżdżamy więc wyciągiem krzesełkowym na Palenicę i schodzimy niebieskim do Schroniska pod Orlicą. Po drodze dopada nas popołudniowa ulewa. Deszcz dosyć szybko przechodzi, ale pozostawia masy błota na szlaku. Techniki zejścia są różne: od bockiem, bockiem, przez zjazd na butach, po zjazd na byle czym. I tu rada na przyszłość: zamiast czytać książki o tym, jak poderwać kobietę w weekend, czytajcie wielką księgę turystyki kwalifikowanej!