Sytuacja, kiedy jest więcej uczestników, aniżeli stopni na termometrze do częstych nie należy. Tym razem natomiast miało to miejsce. 0,3 stopnia - 0,3 Alutki, z chęcią oddelegowałabym wciągnięty brzuch, bo w aeroboxie zawadza, ale niestety potrzebował nóg do pedałowania oraz rąk do grzybów zbierania. O 8 w sobotę pod lodem zebrał się komplet Członków z kompletem swoich członków. Nikt nie naraził nas na swąd palonej gumy, ani pisk hamulców. Atmosfera trochę taka, jakby nad lodem Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate widniało. Ale jak wiadomo "Projekt Janów" nigdy klapą nie był, więc w niego weszliśmy. Tym bardziej, że mieli my co, Jarek już o to zadbał.

Pierdyknęliśmy sobie 30, zabraliśmy stalowowolską Kompanije po drodzę i wzięliśmy się za poszukiwanie strawy. Mięso na czterech nogach, pełzające i kicające zostawialiśmy w spokoju. Zdecydowanie nastawieni byliśmy na jednonogie korzenie z kapeluszami. Każdy w buszu radził sobie dzielnie, rzadko oddalając się w odosobnione miejsce, choć czasem to się opłacało. Zapełnić kuferek - ot, co.

Pięknie nam się dzionek rozwinął. Leśne drogi usłane dywanem, a to kamiennym, a to liścianym. Słońce wskazywało promiennym palcem, gdzie grzybów szukać. Były i okazy z kategorii wybitnych i ze względy na wielkość i ze względu na formę. A ten makijaż lasu jesienna porą i brak bzykającego tałałajstwa w chaszczach. Można było się nacieszyć, szkoda tylko, że dzień taki krótki.

Zagmatwane drogi leśne, gdy zmierzcha, tracą swój urok. Spontaniczność wtedy już gdzieś umyka, chce się do domu. Z kuferkiem pełnym darów lasu trzeba było do kuchni się dowlec, by tam kulinarną fantazję rozwinąć. Pozostała jeszcze kwestia finansowa. Każdy musiał chwycić za portmonetkę i 7 PLN jakoś wyłuskać. I zaczął się szalony taniec z garnkami, patelkami i szufladami. A potem to już tylko gimnastyka szczęk i chwila z pilotem.

Rankiem obudziliśmy sie w Katrinie. Nie było zaskoczeniem to, iż najbardziej pożądanym miejscem w owej, było malutkie, wręcz klaustrofobiczne pomieszczenie za ciemnymi drzwiami. Uff, można ruszyć w las. A w lesie scenariusz podobny jak w sobotę. Aczkolwiek chęć do łażenia po lesie, jakby mniejsza, choć nie widać było, by wysiłek nam jakoś specjalnie wypełzł na czoło. Jeśli były tam jakieś krople potu, to ino z gorąca, bo naprawde grzało. Z racji braku zapału do gmyrania w runie leśnym, czym prędzej do domu. 15:58 sąsiedzi nadstawiali uszy - wróciła.

P.S. Pozdrawiam wszystkich miłośników narodowego sportu Polaków, czyli grzybobrania.