Susiec 2005 - spokojnie można uznać ten wyjazd za najbardziej aktywną wyprawą Bike Equipy. W ciągu 5 dni zrobiliśmy ok. 420km (teoretycznie - ale o tym później).


Dzień pierwszy

Wyjechaliśmy o 14.30 spod Bramy. Rowerzystów sztuk 8. Pogoda - wspaniała. Pierwszy postój w Radomyślu. Na tej dwudziesto-kilometrowej trasie Amra złapał kapcia! Jednak nasi wspaniali dzielni chłopcy wszystko sprawnie zgrabnie i powabnie "naprawili". W Radomyślu - obadanie zaplecza kanapkowego. Kolejny postój w Pysznicy, oczywiście tradycyjnie pod Domem Kultury. Zjedliśmy w.w. kanapki, uzupełniliśmy brakujące płyny i w drogę. Ciągle wiał okrutny Wmordewind. Jednak staraliśmy się nie schodzić poniżej 20km/h. Kiedy na liczniku stuknęło nam 60km zatrzymaliśmy się na stacji paliw - nie mam zielonego pojęcia, co to za miejscowość, ale dość przyjazne miejsce. Tam spotkaliśmy się z Piotrem, który dojechał do nas Service Car'em. Od tego postoju do końca naszej pierwszodniowej trasy kierowcą Service Car'a był Lampart. Więc ostatnie 20km (między innymi przez jedną z dwóch słynnych Stachowych Przeprostek) jechaliśmy w zmienionym składzie. Jednak wcale nie mniej wesoło! Ok. 19 dobiliśmy do celu - Stanica Harcerska w Łazorach. Przywitaliśmy się z panem Janem i wybraliśmy domek - ten sam, co rok temu. Po zjedzeniu konkretnej kolacji chłopy rzucili się do oglądania meczu (niestety udało im się zdobyć telewizor). W tym czasie poszłam pod prysznic. Uważnie nasłuchiwałam kibiców, po czym stwierdziłam, że jest już 3:3! Wtedy postanowiłam posiedzieć razem z nimi przed telewizorem i też pokibicować Liverpool'owi. Chyba nie muszę opisywać reakcji męskiej części ekipy po ostatnim, nieudanym strzale Milanu… Między innymi robili pajacyki i kręcili biodrami :)


Dzień drugi

No cóż - wstałam najpóźniej. Więc ledwo co zdążyłam zjeść śniadanie, umyć się etc i już wyjeżdżaliśmy z Łazorów. Według prognozy pogody - było jeszcze cieplej. Jak to w Boże Ciało - wszystkie sklepy pozamykane. Całe szczęście mieliśmy jeszcze zapasy Powerade'ów. Przejeżdżając przez tyle wiosek spotkaliśmy parę procesji. Trochę nam nawet zatamowali drogę! Np. w Józefowie - ostatni postój tego dnia. Czekał tam na nas Piotr, który rano wyruszył do Suśca samochodem i wyjechał do Józefowa rowerem. Niestety, nie dogadaliśmy się co do miejsca odpoczynku, ale ostatecznie Piotr nas znalazł. Po zakupieniu po jednym piwie i wymuszeniu za to po jednym otwieraczu Perły - sacrum facetów, postanowiliśmy zjeść obiad. Padło na bar Knieja. Pyszne pierogi, miła obsługa - taka mała reklama. Nawet załapaliśmy się na koncert zespołu Sami Swoi (przeróżne polskie rockowe kawałki - zamówiłyśmy z Rybą jeden dla naszych bikerów). Ogólnie miodzio :) Po kilkunastu kilometrach dojechaliśmy do campingu w Suścu! Rozlokowaliśmy się w domkach, niektórzy zapoznali się z okolicą i o 17.30 wyruszyliśmy na spacer. Kierunek: Szumy. Przy wodospadzie część ekipy udawała turystów z Chin, a tubylcy próbowali nawiązać angielską rozmowę. W sklepie "U Gargamela" nie zastaliśmy Gargamela, a piwo się skończyło. Wróciliśmy więc na camping, po drodze robiąc zakupy na grilla w Groszku. Wieczorem - zapowiedziane pieczenie karkówki Lamparta...


Dzień trzeci

Oczywiście znowu zaspałam. Tym razem chociaż była przyczyna... :P Na ten dzień nasz przewodnik Stachu wyznaczył wycieczkę do Zwierzyńca. Droga doskonale dobrana do pogody - ciągle przez las! Mmm, jechało się naprawdę fajnie, ok. 35km. W Zwierzyńcu drugie śniadanie, wypiliśmy piwo w barze przy browarze "Zwierzyniec" i na koniec zwiedziliśmy Muzeum Roztoczańskiego Parku Narodowego (akurat na wystawie były przecudne zdjęcia! onephoto.net przy nich wysiada!). Korzystając z upalnej pogody - podjechaliśmy nad jeziorko Echo. Część odpoczywała w cieniu na drewnianym "molo", część pływała :) Później umysły ścisłe tłumaczyły humanistom, jak zamienić metry/sekundę na kilometry/godzinę (pamiętajcie! mnóżcie razy pięć osiemnastych!). Wracając do Suśca zahaczyliśmy w Józefowie o naszą ulubioną knajpkę, gdzie zjedliśmy porządną obiadokolację z deserem :) W ramach drzemki pograliśmy z Lewym i Miśkiem w Cymbergaj’a . Tak nam się spodobało, że wyjechaliśmy jakieś pół godziny po Stachu i Piotrze! Większość wieczoru siedzieliśmy w czwórkę (ja, Lewy, Ryba, Misiek) w jednym z pokoi Hawajów. Czytałyśmy chłopom Playboy'a ;) Reszta prowadziła zaciekłe dyskusje na nie-interesujące nas tematy przy stole przed domkiem.


Dzień czwarty


Rano o 6.00 Piotr, Misiek i Ryba wrócili samochodem do S-rza. Niestety - obowiązki :( A nasza szóstka zjadła syte śniadanko, zaraz po którym mieliśmy wyjechać w trasę. Jednak tak najedzeni musieliśmy trochę odpocząć. Ostatecznie wyjechaliśmy o 10.30. Jechało nam się wyjątkowo ciężko. Może przez coraz większy upał, a może przez drogę (góra-dół-góra-dół - niczym na Jurze!). Na końcu tej męczącej trasy spotkała nas miła niespodzianka - dłuuugi zjazd leśną dróżką! Wyśmienity! (w tym momencie troszkę pożałowałam, że zmieniłam rower na trekking'a - ale tylko TROSZEŃKĘ :P) W Krasnobrodzie najpierw zatrzymaliśmy się na stacji paliw, później zjedliśmy lody gałkowe ("a niech pani leci po całości!" - Stachu). Strasznie zmęczeni tym południowym słońcem posiedzieliśmy nad jednym z wielu jeziorek w Kranobrodzie. W drodze powrotnej zjedliśmy obiad w restauracji "Marta". Znów trafiło nam się smakowite jedzonko. Schabowy po krasnobrodzku rządzi! W tej restauracji też spotkaliśmy czwórkę rowerzystów z Cieszyna. Okazało się, że stacjonują w Józefowie, ale nic nie wiedzą o Suścu! I nigdy nie słyszeli o Szumach! Więc czuliśmy się odpowiedzialni, aby im co nieco opowiedzieć. Bo niestety nie chciało im się już z nami jechać do Suśca. Wracaliśmy lżejszą drogą - mniej wzniesień. Jednak doznałam szoku, kiedy spośród lasu wyłoniły się bloki mieszkalne! PIerwszy raz przejeżdżaliśmy przez Długi Kąt... Wycieczka była bardzo męcząca, choć krótka - ok. 50km. Przed powrotem do domu wypadało wcześniej iść spać. A akurat tego wieczoru cholernie mi się chciało...


Dzień piąty

Sądny dzień. Powrót do S-rza, 150km w totalny upał. Coś okropnego. Wyjechaliśmy z Suśca o 8.30. Pierwsze kilometry były nawet znośne, ale im słońce świeciło wyżej, tym gorzej nam się jechało. Zanim dojechaliśmy do Łazorów zaczęliśmy rozpoznawać u Krzycha objawy udaru słonecznego. Wynik negatywny - polepszyło mu się po wylaniu połowy dużej Nałęczowianki na głowę. W Stanicy Harcerskiej - obowiązkowy postój, uzupełnienie płynów Mountain Dew. Dalej zatrzymaliśmy się na Tymbarczek w barze w Harasiukach (sklepy pozamykane). Przez kolejne 20km było słońce nie dawało za wygraną. Choć parę razy zaszło za większą/mniejszą chmurkę. Na stacji paliw znów spotkaliśmy Piotr z Car Service'm. Krzychowi rozwalił się rower, więc razem z Lampartem wrócili do S-rza, a Piotr pojechał dalej z nami (cwaniak! :P) Niestety, nie spodziewając się tego zupełnie, wymiękłam przed Pysznicą. Nie dałam rady jechać dalej. Więc po jakiejś godzince spod Domu Kultury zwinął mnie patrol interwencyjny tzw. Service Car. (Tak to jest, jak się ma uczulenie na promienie słoneczne: można się smarować i smarować kremem z faktorem 18 i dostać porażenia słonecznego...) Razem z kierowcą Lampartem dojechaliśmy do Radomyśla, gdzie nasza wspaniała dzielna czwórka konsumowała delicje. Z tego, co mi wiadomo - dojechali do domów. Ja niestety podjechałam pod swój samochodem z rowerem na dachu... :(