Jaki Nowy Rok, taki cały rok. Zapowiada się optymistycznie, zasadniczo. Powiem więcej – tak sobie! Ogólnie rzecz biorąc oznacza to, że przez cały rok:
- Będziemy pić wino Wuja Zena (które Stachu będzie ku ogólnej rozpaczy rozlewał)
- Będziemy chodzić po górach (a Stachu będzie się przewracał, ale nic to)
- A Sławek będzie się starzał (w wersji optymistycznej: cały rok będzie miał urodziny)
Liczba wszelakich uczestników złazu była pod brama Opatowską tak niebagatelna tudzież niewąska, że nawet nie zaryzykuję podania przybliżonej, a policzyć trudno (wiadomo, klasa humanistyczna, a po chińsku liczyć niewygodnie, bo znakami). W każdym razie najprościej było zlokalizować Ewę – po parasolu! A i tak cała nasza rodzina odnalazła się dopiero na wale.

Cała wycieczka szła sobie beztrosko wałem, oczywiście dopóki zaczęły się góry właściwe. A wraz z nimi zabawa jak na łyżwach, tylko że lodowisko pod trochę innym kątem.

Ledwo wyleźli my na pierwszy, hmm... szczyt? No takie płaskie, ale na górze, a potem się idzie w dół, więc jakby szczyt... No więc (nie zaczynamy zdania od więc), ledwo my wyleźli, FAramka jako czołowy Fotoreporter z Bombaju przygotowała się do uwiecznienia wiekopomnej chwili, a chłopy (Piotr w trybie pilnym wyplątywał się z kijków, ale i tak wszyscy musieli na niego czekać w napięciu – uda się czy nie) rzuciły się na Sławka w celu podrzucania go, przy czym liczba podrzuceń równała się liczbie złapań (trudno było się oprzeć, ale przecież nie będziemy w jego własne urodziny mścić się z tamto taplanie w błocie sturlaniem z tego, no, szczytu!). Jak to Ania stwierdziła – jak można się tak pierwszego dnia roku już starzeć?! Chociaż z drugiej strony – ma się to już za sobą... (a tak to np. czekać ze starzeniem do 31 grudnia... ile to nerwów!) [dop. FA: masz coś do Miśka The Prezesa???]
W tymże punkcie topograficznym nastąpił moment, na który wszyscy czekali z niecierpliwością, czyli wino Wuja Zena. Poezja smaku.

No i cóż – trzeba iść dalej. A raczej się ślizgać. Jak to w górach. Chyba już wolę Pieprzówki w błocie, przynajmniej ląduje się przyjemniej. Albo należy brać przykład ze Stacha – przez kosodrzewinę!!! No albo z FAramki – metoda nosi tytuł „Dwa kijki i lina – to idzie Paulina!” i odnosi się do opisanego w treści zjawiska. Tak czy inaczej – damy radę!

Po wielu trudach wszyscy dotarli w końcu na miejsce obozowiska tudzież popasu, gdzie paliło się już ognicho i rozbrzmiewały (może lepiej: roznosiły? Jak wśród nocnej ciszy?) dźwięki gitary – tym razem w wykonaniu Tamary i Kubusia (bidny nie mógł się odnaleźć w uporządkowanym śpiewniku w formie książkowej... W końcu trudno jest korzystać ze śpiewnika, który nie zajmuje co najmniej metra kwadratowego podłoża!)

FAramka, Maciek i ja trzymaliśmy się oczywiście blisko Sławka, ale dlatego, że go lubimy a nie, żeby broń Boże nie przegapić momentu, kiedy wyciągnie ze swojego magicznego plecaka (tym razem nie z Plusa – coraz bardziej się maskuje!) coś do jedzenia albo herbatkę. Cóż, po raz kolejny przekonałam się, że w takim towarzystwie nie da się umrzeć z głodu – a to Sławek podzieli się kiełbasą, a to Ewa zrobi nam kanapeczkę (ah, kanapeczka, aż się Ukraina przypomina!), a to zostaniemy poratowani ptasim mleczkiem, a to śliwkami w spirycie (i to przez samego Pana Kierownika Wycieczki) albo...
No właśnie. Chcę tylko powiedzieć, że to zwierzę nas wyraźnie prześladuje. Najpierw likier na zakończeniu sezonu a teraz....
Stoimy grzecznie, patrząc czy ktoś nie ma przypadkiem za dużo kiełbasy bądź tez innych dóbr, których nie potrzebuje, i nagle nad ogniem widzimy JĄ. Zieloną. Całą zieloną.
Kanapkę z krokodyla.
Podążając wzdłuż kijka, zlokalizowałyśmy z FAramką właścicielkę i spytałyśmy z czymże ta kanapka (krokodyl, wiadomo, ale upewnić się nie zaszkodzi). Oczywiście nie uwierzyłyśmy, że to ser. Nie ma takiej opcji.

Jak już z głębokim smutkiem wspomniałam, część wina została bezpowrotnie zmarnowana, bo Stachu, jak to Dziewica Orleańska, miał dziurawy kubek. Mimo wszystko powstrzymaliśmy się od zlizywania (żółtego śniegu nie wolno jeść – a jak jest z winnym? Takim w kolorze Burgunda?). Cóż, niech pozostaną te krwawe smugi na ziemi jako ofiara BikeEquipy dla Matki Natury. (Taki dar to jak dla mnie bomba, zobaczymy, co Matka Natura na to. Mam tylko nadzieję, że nie zasmakuje na tyle, że będzie żądała regularnych ofiar, toż to już by było okrucieństwo).

Potem – jak to przy ognisku, zajęliśmy się śmieniem i kleskaniem, tudzież śpiewaniem bądź też bieganiem wokół wyżej wymienionego (nie, nie Stacha, tylko ogniska), oczywiście w ramach układu choreograficznego.
A wracaliśmy już dołem (nawet Stachu, mimo że tak dobrze mu szło po górach!) i co prawda nie uciurali my się jak lochy bagienne tak jak w zeszłym roku...
Ale i tak fajnie było.
Teraz tylko czekać na spełnienie przepowiedni.