Spacer wałem Koprzywianki [13.01]
- Szczegóły
Wyprawa zaczęła się w szary, niedzielny poranek. Trzeba było się doczłapać na PeKSy, co już jest początkiem wyprawy, albowiem z mej siedziby (z FAramczej tyż) do dworca jest kawałek. Na wspomnianym dworcu, cudzie współczesnej architektury wzbogaconej naturalnie przez człowieka brudem, spotkało się osób 8. Stachu, Piotr_us, Jagoda, Ania, Paweł, Ordos, FAramka i ja w swej skromnej i przepięknej osobie. Kolejnym etapem było spacyfikowanie „autosana” i szaleńcza podróż do punktu zboru. Podczas wycieczki dane nam było poznać różnorakie okazy fauny tudzież flory, specyficzne dla regionu górnej Koprzywianki. Pierwszym okazem był Silencius Pekaesus. Ów stwór cwany jest straszliwie, przyczajony bardziej niż tygrys i ukryty o niebo lepiej niż smok. Wytrawni myśliwi mówią, iż mimo swej krótkowzroczności strasznie wyczulony jest na dźwięk i atakuje w najmniej spodziewanych momentach ludzi, którzy się śmieją tudzież głośno zachowują. Nadmienić trzeba, iż mają swoją własną skalę dźwiękową, dlatego nigdy nie wiadomo, czy „głośno” to już czy jeszcze. My napatoczyliśmy się na owego drapieżnika w autobusie relacji Serz – Królewice. Stwór ów brutalnie zaatakował Stacha bronią werbalną oszałamiając go. Wychodząc z pekaesa zauważylismy, iż drapieżnik jest ściśle zakamuflowany do tego stopnia, że trudno nam jest dociec, czy to samiec, czy też samica. Spłoszeni i przestraszeni dokonalismy czynu „wysiądnięcia” z autobusu i za pomocą nóg ruszyliśmy w trasę. Aby sił nie brakło zaopatrzyliśmy się w golonkie i na wał!
Na samym początku podróży napadł nas głodny bocian, który porwał FAramkę – w pogoni za drapieżnikiem musieliśmy stoczyć walkę z dwoma niedźwiedziami i pijanym bobrem, a także przekupić sołtysa przy pomocy zsiadłego mleka – Bocianica broniąca gniazda i obiadu w postaci FAramki wezwała pomoc w postaci armii zamroczonych wróbli i wozu z dyszlem – tak by mogła brzmieć moja relacja, gdybym chciał ją nieco ubarwić, jednak postanowiłem ściśle trzymać się faktów. A fakty są takie, że chodzenie wzdłuż wału (po wale tudzież „nawale”) nie jest zbyt emocjonującym zajęciem. W sumie nic się nie działo. Paweł karmił wszystkich galaretką, Misiek golonką, Piotr bulionem. Czyli od strony prowiantowej byliśmy przygotowani elegancko. Wał się ciągnął, myśmy szli, kolejne słupki odmierzające odległość do końca wału aka wała zostawały za nami. Po prawej pola, po lewej leniwie płynąca Koprzywianka, za nami wał, przed nami wał, pod nami wał. Na szczęście nie padało, było dosyć ciepło, całość nastroju psuła tylko mgła, która zasłaniała nam panoramę Sandomierza. Miłym przerywnikiem było rozmyślne napotkanie na wale Wuja Zena wraz z towarzyszącym mu Adamem. Wuj Zen wyszedł nam na spotkanie, po czym przejął nas i dreptał z nami już do samego Sandomierza. Zapraszał nas gorąco na mały relaxik w jego hacjendzie przy domowym winku, lecz znużenie nie pozwoliło nam na takie fanaberie. Dotarliśmy do domciu uprzed godziną 16 (reszta musiała jeszcze wspiąć się na miasto). Moje nogi zaczęły ze mną rozmawiać; w strachu, aby nie dołączył do nich zadek, szybko położyłem się spać.
Teraz morał. Morał być musi i... już :P Morale jest taki, że ogólnie „od tego są nogi aby chodzić na nich” jak śpiewa Kazik. A nogi bajkerów bezczynności nie znoszą, dlatego też zatrudniamy je następnej niedzieli i zamierzamy dodreptać do Sandomierza z Tarnobrzegu. Zapraszam.