Po świeżym – sporządzonym jeszcze w niedzielę wieczór – bilansie zysków i strat minionej wycieczki, dochodzę... dochodzę... dochodzę do wniosku, że plusów było znacznie więcej niż minusów. Powiem więcej: wszystko mijało w najlepszym porządku, ze szczęśliwymi trafami i chwilami wzruszenia, a jedynym negatywem było moje wprowadzenie 15-stu bajkerów w błąd. Trasa okazała się być dłuższą niż spodziewałam się tego po niej. I zwracam honor Stachowi, któremu wmawiałam, że „nie zna się”. Jednak się zna :-)

Jeszcze w piątek wyobrażałam sobie, że wycieczka do Zaklikowa będzie najbardziej liczną w sezonie 2008, jednak w sobotę trzymałam kciuki, żeby w ogóle ktoś poza mną zjawił się pod Bramą Opatowską w godzinie zbiórki. Ale oczywiście nie dawałam tego po sobie poznać, wmawiając wszystkim dokoła, że „w niedzielę deszczu nie będzie!”.
I nawet jeśli za czyimś oknem przed 10 kropiło/padało/lało, to jednak znalazło się wielu odważnych, a dokładnie sztuk 16 (Ema, Piotr, Stachu, Ania, Sławek, Fuji, Paweł, pani Ela, Alina, Stefan, Aga, WojtekRobert, Wojtek, Zbyszek, Waldek i JA). Warto wspomnieć, że pani Ela jest nową osobistością w naszych szeregach i dla której dzisiejsza wycieczka do Zaklikowa była „wyprawą życia” – co oczywiście nie oznacza, że na tym jednym wyjeździe skończy się nasza znajomość :-)

Wyjechaliśmy spod Bramy Opatowskiej chwilę po 10. Naprawdę „chwilę”! Zjechaliśmy Browarną (Piotr chodnikiem, albowiem jako jedyny mieści się między latarniami a murkiem) i skierowaliśmy się na Powiśle – czyli nasza ulubiona trasa na Radomyśl. Do niego dojechaliśmy w... eee... pewnie godzinę, skoro odległość od Stacha domu pod sklep wynosi równo 19600m. Tutaj też (przy sklepie) zarządziliśmy pierwszy postój. Z nowości i zmian: huśtawka przetaszczona na pięterko, a w jej miejscu stanęły dwie studnie – większa dla doświadczonych życiowo i mniejsza dla... Fujiego.
Długo nie zabawiliśmy w Radomyślu – poranna kawa cisnęła na pęcherz i trzeba było wyruszyć w dalszą drogę, do Wólki Szczackiej.

Zatrzymaliśmy się więc przy lesie, który złym się okazał – posiadał za duży prześwit. Troszki dalej znajdowało się pole otoczone lasem – ten okazał się zdecydowanie lepszy („panie na prawo, panowie na lewo”). Na owym polu stały sobie w niczym niezmąconym spokoju strachy na wróble czy inne skowronki – Paweł wpatrywał się w nie z myślą, że to nasze kobitki polazły sikać aż do lasu za pole...

W Dąbrowie Rzeczyckiej przykładnie skręciliśmy w lewo – znaczy na docelowy (no, powiedzmy) Zaklików. Jechaliśmy w zwartej grupie ancfaltem przez las, las, las... pełen brzóz i innych kwitnących drzew.

W Zaklikowie zasiedliśmy na Rynku. Właściwie też w grupie, za wyjątkiem Fujiego, który znalazł samotną ławkę w bezpiecznej odległości – ale nie wstydzisz się nas, prawda Fuji? :-) Wykonałam telefon do Iwony, do której zamierzaliśmy wprosić się na ognisko – OK, zaproszenie jest, kiełbasę można kupować.

Podczas dalszej jazdy troszki depnęłam, gdyż ponieważ zastałam się (czy też – zasiedziałam) na postoju i zimno zrobiło się w całego człowieka. Pomysł nie spodobał się pozostałym, którzy nie wiadomo po co próbowali dogonić mnie i Sławka. A przecież chcieliśmy być szybciej na miejscu i rozpalić ognisko przed przyjazdem ekipy. Niestety - po zebraniu od nich OPe - zwolniliśmy do 15km/h, bo... Stachu został w tyyyle! Ale niebawem podgonił i poprowadził peleton prosto do Wólki Szczeckiej, a raczej jej końca (tego ostatniego - trzeba dodać, że wioska ma ok. 3 końców). Miał też za zadanie wziąć klucze od sołtysa (ulubiony Piotra i Stacha sąsiad Iwony), ale ostatecznie Iwona dotarła samochodem szybciej od nas (pewnie gnała 150km/h z Sandomierza!).

Na działce Iwonki spędziliśmy podejrzanie dużo czasu – albo po prostu bardzo szybko zleciało, bo w sympatycznym towarzystwie i z olbrzymimi dawkami wiktuałów na głowę, do tego przy ciepłym ognisku. Poza tym „atrakcją” tego najdłuższego postoju była niespodzianka urodzinowa dla Emy – equipowe „stooo laaat” z męskim „trzy razy podrzucimy - dwa złapiemy”, deklamacja wierszyka autorstwa Stacha wykonana przeze mnie oraz dmuchanie świeczki na torcie przygotowanym przez Agę.

Właśnie zorientowałam się, że jestem gdzieś w połowie wycieczki, a upisałam się już jak za dwie. Długich relacji nikt nie czyta - oprócz Miśka, który chętnie je redaguje, streszcza, że zostaje ¼ - samo sedno. Ale zauważyłam też, że zazwyczaj opis drugiej części wycieczki, zwykle powrotu, jest o wiele krótszy. No to parę słów na temat powrotu z Wólki Szczeckiej...

Wyjechaliśmy chwilę przed 15 (wg zegarka Sławka – przed 14, ale jego telefon żyje czasem zimowym) i pognaliśmy – błockiem i wertepami, generalnie lasem – w stronę Borowa. Znaczy wjechaliśmy na główną DW854 przy moście na rzece... pani Aniu, jak ta rzeka się nazywa???
OK, jesteśmy na asfalcie, prosta droga, wszyscy są – nawet Stachu! ...to możemy pedałować, ile sił po obfitym w nierzadko ciekawe dania obiedzie. Co też oczywiście niewątpliwie uczyniliśmy.

Za Antoniowem, a raczej – przed Nowinami, zatrzymaliśmy się na Sikorskiego, w lesie bez dużego prześwitu. Przy takiej kapliczce. Po paru minutach wszyscy gotowi do odjazdu. Wtem z głębi lasu rozległo się „JESZCZE JAAA!!!!!!” – czyli nie wszyscy. Stachu w odpowiedzi zagaił „jak leci?” i zaraz zza drzew wyłoniła się postać pani Eli :-)

Ostatni postój – jak i pierwszy – odbębniliśmy w Radomyślu. Na Frumencik, bo wodę to piją zwierzęta! I... i ja przepraszam, że po każdym postoju wyrywałam do przodu, ale naprawdę było mi zimno.

W Sandomierzu byliśmy po 17 (nie mówię o części galicyjskiej, bo to w końcu nie Sandomierz) z... właściwie różnymi dystansami dziennymi – liczba przejechanych kilometrów wahała się od 100 do 110. Jeszcze na koniec relacji chciałam podziękować obecnym za świetny wyjazd!