Pogodynka obiecała w dniu dzisiejszym błękit nieba i tak było, nie licząc incydentu burzowego, na kwadrans przed końcem wycieczki. Cel wycieczki, nie był znany nikomu i tak naprawdę na każdym przystanku rodził się pomysł na dokrętkę, żeby tę 60 wypedałować. A chętnych na kulbaczenie, zważywszy na okoliczności, zjawiło się całkiem sporo, zresztą na zdjęciach Pana Janka można pooglądać twarze znajomych.

Naszym pierwszym przewodnikiem została Aga i już na starcie (nie licząc zjazdu z Zawichojskiej) zafundowała nam wjazd na Pieprzówki, do punktu widowiskowego. Stąd jest najbliżej do słońca, które to dało nam pierwszą w tym roku majową niedzielę. Tutaj naprawdę dało się odczuć jego żar. Optymiści, zaopatrzeni w okulary z polaryzatorami bezczelnie patrzyli w jego oblicze, natomiast pesymiści spoglądali w dół na dzieło żywiołu i efekt poszerzenia koryta naszej królowej rzek.

Na licznikach trochę mało, więc wyprawę należało przedłużyć. Za wiele kombinacji nie było, więc co? Na Mściów. Tutaj Alina przeżywała wewnętrzne chwilę grozy, bojąc się o stan wałów. Fakt faktem nurt rzeki szybszy jest od najbardziej wprawionego kolarza. Kolejny postój zatem wypadł nam dopiero w bezpiecznych Dwikozach. Każdy wie, o który sklep chodzi. Tak, chodzi o ten, co zawsze. Tutaj doszło do konsumpcji rogalików Agi.

I pojechaliśmy dalej w kierunku Wilczyc, potem Kleczanów. Wykazałabym się kompletną ignorancją, gdybym nie zaznaczyła, iż w dniu dzisiejszym spotykaliśmy się z wyrazami wybitnej sympatii wśród lokalnej ludności, niektórzy nawet chcieli ową serdeczność w jakieś czyny konkretne przeobrazić, ale o tym sza... Smile
Dojechawszy do głównej, część odłączyła się i pojechała do domów, a reszcie podążającej za Sławkiem w nagrodę pokazany został tajemniczy staw w Zdanowie. Jakoś widok wody dzisiaj nie cieszył zupełnie, więc tak naprawdę tylko kątem oka każdy rzucił na niego.

Rychło, gdzieś w okolicach Bilczy, zaczęła się gorączkowa ucieczka przed sino-granatowymi wytworami nad nami, które jak wiemy z doświadczenia, niosą ze sobą samo zło, czyli pioruny, błyskawice, zimne krople deszczu, które to zwykle przemaczają wszystkie łachy na nas i czynią nasze rowerki nieszczęśliwymi, rdzewiejącymi rzęchami.
Zapewne nie zabrakłoby nam owego kwadransu, gdyby nie sympatyczny Pan w eleganckich butach, prawie z wężowej skórki, który jechał ze swoją teściową. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby owa teściowa nie została przysłana pocztą z kołobrzeskiego sanatorium. Na tę okoliczność pełen kurtuazji Pan Jan zaśpiewał pieśń w języku niemieckim. Nie wiem dokładnie o czym, ale Deutschland moje ucho usłyszało. Rozmowa pewnie trwała by do tej pory, gdyż nasz Rozmówca wielce interesujący był i nas nie lekceważył, nawet samochód opuścił, mimo, iż na środku szosy stał, żeby w trakcie rozmowy móc gestykulować. A i tematów przybywało. Ale świat posiniał zupełnie i trzeba było wywody nagle przerwać i pedałować ile sił. Lunęło.

Azyl znaleźliśmy w Złotej. Wtopiliśmy się w tłum świętujący Pierwszą Komunię. Chyba z deka różniliśmy się od gości, gdyż talerzy z gorącymi daniami kelnerzy nam nie podali, ale jako intruzów też nas nikt nie traktował. Przeczekaliśmy spokojnie ulewę do końca i jak jezdnię owiało wróciliśmy szczęśliwie do domów, w suchych ciuchach Smile Chociaż, czy na tym skorzystaliśmy? I tak teraz mokre w pralce się bujają. I tak mokre i tak, tyle, ze nie na naszych plecach Smile

P.S. Pozdrawiam wszystkich zagubionych w lekturze, wsłuchanych i kołyszących się w rytmie pracy pralczynego bębna Smile Tak, tak to koniec, pranie rozwiesić trza Smile