Udaną, jak zwykle, siódmą roztoczańską wyprawę oficjalnie należy uznać za zakończoną. Była nas garstka, ale zgrana, roześmiana i rozśpiewana. Dojeżdżaliśmy różnymi środkami lokomocji, różnymi trasami, ale najważniejsze, że spotkaliśmy się na zaprzyjaźnionym campingu i dane nam było wspólnie przeżywać cudowne chwile. Tę część relacji rozumieją wszyscy, resztę mogą zrozumieć tylko członkowie Załogi G 2010 Smile
W czwartkowy, słoneczny poranek zostałam zaproszona na przejażdżkę VW, niestety Wojtek bynajmniej nie pofatygował się, żeby mi drzwi otworzyć, ba, nakazał nawet siadać z prawej, widać z lewej lepsiejsi siadają, więc damą się nie czułam, a i nie wyglądałam, więc daruję ten drobniutki nietakt Smile
Na relingach stał, obok faramkowego, mój rumak, w pełni gotów na wiatr w siodełku. Dobrze wiedział, że po raz pierwszy w życiu 120 km/h gnał będzie i jego stalowe serce przygotowane było na to.

Gdy ruszyliśmy nasz kwiat męski już dawno pedałował. Kryha i Fuji tak cięli, że solidny, niemiecki silnik o mało się nie zatarł gdy Ich wyprzedzał, gdzieś tam przed Koprzywnicą. Jarka nie widzieliśmy, więc są dwie wersje: albo pędził razem ze światłem, albo faktycznie, jak mówi wersja oficjalna, jechał inną trasą i dołączył do chłopaków później.
Pedałowała już także Stalówka oraz dziewczę z Tarnobrzega o nader skromnym imieniu Jola (na potrzebę tej relacji naszą He-mankę nazwę CyberJolą, gdyż słowo to w pełni odzwierciedla nasze Jolę). Już na wstępie, jak nakazuje tradycja, Dziadek zgubił się i zniknął z pola widzenia Majeczki. Cóż, Majka korzystała z doświadczenia, Dziadek z GPS-a i w ten oto prosty sposób nadrobił kilkanaście kilometrów. I oto mamy kolejny dowód na to, że elektronika nigdy nie pokona umysłu.

Harasiuki - to tutaj mieliśmy spotkać się i ucałować po raz pierwszy Smile - a co! niech będzie jakieś zdanie z romansu :) Kuba, o dziwo, jeszcze na gitarze nie grał, zapakował nasze bagaże do małego czarnego i w drogę. Gdyby kogoś interesowało, no to fajnie było, no pedałowało się, no co, gadało się, no jeszcze czasem zaśmiało, no o i tak leciało, no co tam będę gadać, no i tak dotarliśmy do tamy.
Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia i ugadaliśmy, że pora Górecko Kościelne odwiedzić. Nie bedę pisać co widzieliśmy, bo trzeba sobie na fotki spojrzeć i od razu się zobaczy, zaznaczę jednak, że zwrócić należy uwagę na jedną fotkę, bedąca rozwiązaniem zagadki - dlaczego FAramka?

Żeby nudą nie zawiało, Kuba wymyślił urozmaicony powrót do głównej leśnym szlakiem. Oj, Dziadek podpadł niebywale! Dość, że po piachu ciężko się jechało, to jeszcze koleiny robił, ale nie tam takie zwykłe, celowo tyłkiem kręcił, żeby je poszerzyć i pogłębić, a nasze rowery potem po sam wózek w pachu się zapadały. Na szczęście się zgubił po raz kolejny, więc kawałek dróżką dało się bezstresowo przemknąć.

A potem była główna, która nas zaprowadziła prosto do Józefowa. Tam czekała na nas kolejna atrakcja. Widać te roześmiane buźki "na Palestynie", a potem "na Kairze". W przyszłym roku musimy tam wcześniej dojechać i w chowanego sie pobawić! Jako, że ja wymyśliłam zabawę, należą mi się przywileje, więc pierwsza kryć nie będę!
Tutaj w kamieniołamach czas nam upłynął szybko, ale się nerwowo zrobiło, nie to, zeby wśród nas, co to to nie, niebo jakoś tak się zeźliło, że aż posiniało. Czas powrotów i to szybkich powrotów. A u wylotu polnej drogi, kto? Męski kwiat młodzieży Equipowej. Szybka decyzja - powrót do Józefowa. Z tego faktu najbardziej ucieszył się... podpowiem, bo za nic nie zgadniecie - Dziadek. Wreszcie jakiś sklep otwarty! ...szkoda, że z lodami... Smile
Było tak miło, Kuba grał, kolorowe lody wcinaliśmy, powietrze w Józefowie czyste i dlatego zabawiliśmy tutaj chwilę dłuższą. Tymczasem w Suścu Aga czekała na nas, a Wojtek garnki i blachy ze smakołykami nosił. Gdy wreszcie dotarliśmy ugościli nas jak jakich królów, albo i co. A potem, to co ja będe pisać, każdy wie, co było potem... aż wreszcie poszliśmy spać.

A kiedy wstaliśmy był już poranek, celowo słowo "słoneczny" zostało pominięte. Wycieczka odbyć się jednak musi, choćby w skróconym wymiarze. Do Majdanu zatem! Odkryliśmy nową drogę, bez górek, tuż obok gaju żabiego, gdzie kumkadełka raj swój mały i kumkały w rytmie kapiącego na nas deszczu. W bardziej sprzyjających okolicznościsch przyrody owa droga zapewne pylista jest, ba, nawet można niejedną Majkę polną przy drodze dostrzeć, ale niestety nie tym razem.
Tak jechaliśmy, aż przed nami piękny zalew dostrzegliśmy. Kolejka do rowerów wodnych wielce długa była, więc nam sporo czasu tam zeszło. Byliśmy wytrwali, ale Wojtek zrobił barszczyk i musieliśmy wracać, gdyż Karolcia na rowerku swym szalała, a Wojtek to w końcu Wojciec i swoje priorytety zna - córy trzeba pilnować, a nie żurku, na który "obcy z campingu" niebywałą chętke mięli!

Po ciepłym jedzonku, tradycyjny spacer na szumy. Tym razem nam się udało, tylko my i las, zero turystów. A i szumy jakieś inne, bez schodów, ale Gargamel, jak przed roku, zamknięty. W sumie to tylko komary czekały na nas w tym lesie i przywitały nas bzykając i wyraźnie ciesząc się na nasz widok.
A wieczorem... to ja nie wiem. Karolcia, CyberJolka i ja z Lalkami Barbie na bal do Krakowa pojechałyśmy, gdzie szalało sie przy rytmach "It's my life", pozostali uczestniczyli w koncercie na żywo Kuby i Kaji jako wokalistki (nie mylić z Kayah, gdyż nie umywa się do naszej Rybki). A za to późnym wieczorem... kto był ten wie, ale muszę nadmienić, iż w obecności CyberJoli nie wolno spiewać "Jolka, Jolka pamiętasz", gdyż Jolka nie pamięta, wstydzi się, że nie pamięta i znika. Jeśli się kiedyś dowiem, to nie o mieszkam napisać, o co chodzi i będzie info na stronie Smile

A w sobotę, kilkakrotnie przecierałam oczy ze zdumienia: na Roztoczu bywaja takie dni, że świeci słońce! Naprawdę, trzeba pojechać, żeby sie przekonać! Z rana pożegnaliśmy Majkę, potem zaś udaliśmy się na wycieczkę - wariant optymistyczny. Dużo widzieliśmy, dużo pedałowaliśmy i dużo wrażeń mieliśmy. Wiele było tych prelekcji przez FA głoszonych i tak naprawdę to Ona powinna w tym miejscu relację uzupełnić.

Pamiętam, pierwszym obiektem do zwiedzania był zespół pałacowy w Narolu. Tutaj została wypowiedziana przez Dziadka cenna myśl: nieważne gdzie byliśmy, ważne, ze nie wolno było... I ta myśl dodaje mi odwagi i pozwala mi kontunuowac relację.
Potem były cerkwie, kościółki, kapliczki, krzyże przydrożne i śródpolne z kamienia bruśnieńskiego, drogi asfaltowe i leśne (jak kto lubi w jeżynach i malinach mógł się wytarzać, bo nie wierzę, że tylko ja takie ekstrema lubię), mili ludzie, przyjazne zwierzęta. O właśnie co do zwierząt. Szukając bunkrów, znaleźliśmy diabły szkockie, które mimo, iż w niewoli w sposób naturalny żyją.
Vis a vis hodowli w ciemnym lesie, z niemałą pomoca tubylców odnaleźliśmy wreszcie upragniony bunkier. Trzeba przyznać, że we właściwych miejscach je usytuowali, gdyż jak podają źródła, od wsi Kornie po Goraje jest kilkadziesiąt betonowych bunkrów "Linii Mołotowa", a my znaleźliśmy jeden Smile

Następnym przystankiem był Horyniec. Z powodu braku prądu w mieście przemknęliśmy tylko z wiatrem i szybko udaliśmy się do Radruża, gdzie jest jedna z piękniejszych drewnianych cerkwii w Polsce. Niestety tylko dla bogatych. Wstęp pińć PLN. Kogo na to stać? Wśród nas takich nie było. Ale ze wzgórza wyglądała okazale. Szybki powrót do Horyńca na pierogi i dalej wyruszyliśmy, bo przewodnik zapewniał, że jeszcze wiele przed nami.

I znowu cerkwie, cmentarze i pięknie wokoło, słońce świeciło nad nami, a dziury w jezdni straszyły pod nami. Najbardziej trzeba było uważać na zęby, żeby sobie nie ukruszyć i język, żeby sobie nie przyciąć. Ledwie sobie człowiek odsapnął, a pojawiło się kolejne niebezpieczeństwo: wściekła krowa. CyberJolka to tak wiała, że nawet gdyby rower zgubiła pedałowałaby dalej.
Końcówka traski przebiegała już bez atrakcji, pewnie dlatego, że każdy myślał o pożegnalnym grillowaniu.

Pajedli, papili, do VW wsiedli i pojechali. My zaś zostaliśmy nieutuleni w żalu śpiewając smutno, a potem mniej smutno, a następnie na zdecydowaną rockową nutę. Patrzcie jak to ewoluuje: w kwietniu dowiedziałam się, że Jarek mówi, w czerwcu, że śpiewa, strach pomyśleć co będzie za dwa miesiące. Fuji twierdzi, że podobno będzie tańczył. Stanowimy więc przykład grupy rowerowo-edukacyjnej. W sumie ja też dwa lata temu antypiśmienna byłam, a teraz to i na A4 relację sklecę Smile

Niedzielę rozpoczęliśmy od pakowania. Oczywiście na 7.30 się nie wyrobiliśmy, Jarek bowiem z wielością bagażu przegiął. Kuba to nawet nie zaproponował, że Mu go przewiezie, resory pewnie by siadły... Z racji opóźnienia, tylko szybka foteczka i w drogę.
Pierwszy postój na stacji benzynowej za Aleksandrowem. Tutaj po raz ostatni widzieliśmy CyberJolkę i Kryhę. Została nas piątka, potem Fuji uciekł do teściowej na rosołek, potem Dziadek u siebie został. Wykruszyliśmy się i zostaliśmy w trójkę. Dość, że zmęczenie dawało nam się we znaki, upał doskwierał, tir obtrąbił, to jeszcze w Tarnobrzegu Jarek gumę złapał. Razem z FA zostawiłyśmy Go z kołem w rękach i pojechałyśmy szukać Agi, która wodę nam wiozła. Wreszcie znajome traski, teraz wiedziałyśmy, że nam się uda Smile

Dziękuję za wspaniałą wyprawę!

P.S. Pozdrawiam Załogę G 2011. Do zobaczenia za rok Smile