Coś, co pełniło przez wiele lat rolę spychadła, już nim nie jest.CyberJolka i Viki namierzyli i tak oto stało się - dwudniówka do Leżajska to już fakt dokonany.
Mocno świecące słońce wytyczyło nam radosną drogę do legowiska w stylu biedermaier w wersji wczesnego czauczesku u p. Zofii. A to ciekawe - cóz to mi się przyśni na nowym miejscu i jakaż to będzie wróżba na przyszłość i kiedy się spełni? Pytań moc, byle do nocy...
A zaczęło sie bardzo przyjemnie - żółte choragiewki od Dziabąga. Nie wiem, czy coś przyjemniejszego spotkało nas później...
A skończyło się ważnym wydarzeniem - założeniem klubu 950. Nie wiem, czy coś ważniejszego wydarzyło się przedtem...
Pytanie zawisło w powietrzu - co było w trakcie? Może się odwiesi, jak ruszymy.

Start. Z rowerem, jak z koniem, czasem sie buja, ale jak pójdzie w galop, to potem zapomina, że dalej jest cwał. I po to mamy naszą Fa, żeby żachnęła się i, co bardziej niesubordynowanym, przypominała, że jakie prawo, taka jazda. A mówi ono bezsprzecznie, że grupa to kolektyw i razem jechać musi, chociażby po to by ślad swój zostawić, zrobić fotkę i się pochwalić. Co bardziej zorientowani, od razu zauważyli, że do pdf-u siegnęłam i z drugiej jego strony motto zacytowałam. Za wiele tych cytatów z niego nie będzie, gdyż doszedłwszy do strony 3 i przeczytawszy, że "w przeszłości Puszcza Sandomierska był to teren z dominującymi obszarami leśnymi, które obecnie są mocno poprzedzielane aglomeracjami ludzkimi", wiem, że to tekst dla mnie nie do ogarnięcia. Z pierwszego koła ratunkowego niechybnie uszło powietrze i poszło ono na dno. Pora na telefon do przyjaciela, cóż Mariusz mi nie dał. A tak fajnie o dzwonnicy opowiadał. W oka mgnieniu na każdy temat na pewno legendę stworzyłby. Nie pora na gdybanie, bo nie dał, zapewne chroni swej własności intelektualnej. Paweł, nasz opiekun. Ja wiem? Nikt nie wspominał, coby czyimś mentorem literackim był. Adaś, dał się poznać, jako autor niebanalnych powiedzonek, niestety dzisiaj pracuje. A szkoda, bo przy pełnej salaterce robota szybko by nam poszła. Mam do dyspozycji jeszcze dwóch Jarków, ale jak wiadomo, gdzie kucharek trzech tam nie będzie co czytać. Kurcze Piotrkowie też zdublowani byli, Alina ze Stefanem - znów trio. Wszystko spalone na panewce. Przy pulpcie zostałam więc sama, ale za to tym sprytnym fortelem ( nie to, ze sobie schlebiam, poprostu dodaje otuchy) każdego uczestnika wyprawy już wymieniłam.

Jak powszechnie wiadomo nasze wyprawy mają jakiś charakter. Tym razem zdecydowanie nabrała ona wymiaru wręcz sakralnego. Każdy mógł wyprostować swoje ścieżki osobiste, ale jeśli choćby przelotnie spojrzeliśmy w lustro, to widzieliśmy nadmiar szczęścia, więc nie było zdecydowanie co prostować. Pozostało nam tylko ustawianie się przed obiektami i obiektywami, by z finezją na zdjęciach prezentować ciała swe. Teraz drogi Czytelniku daje Tobie kwadrans na przejrzenie zdjęć. Taki oto prosty wybieg i Fa za mnie całą pracę domową z geografii i historii odrobiła.

Muzyka, zawsze nam towarzyszy. Andrzeja nie było, ale za to mieliśmy, przynajmniej na chwilę i tylko dla siebie, całą orkiestrę. O pląsaniu tanecznym nie było mowy, gdyż zatamowalibyśmy ruch na ulicach Krzeszowa. Z racji nieobecnej Agi, omawianie menu też przejdzie mi płazem. I tak oto nieobecni pozwolili mi dokończyć dzieła.

Właśnie wstydliwie zasłaniam dłonią oczy. Trochę krótko, ciut za mało. Ale wiecie co? Każdy z Was ma swoje wspomnienia, przyrodę inaczej podziwia, inne odbicie przeglądając się w tafli wody wilczańskiej widział. Myśląc o tym od razu popadam w dobry nastrój. Tego samego i Wam życzę.

P.S. Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich, którzy pedałowali z nami przynajmniej chwileczkę. Następnym razem, mam nadzieję, będziemy stać obok siebie również na zdjęciu końcowym.