Jedź na rower, mówili. Będzie fajnie, mówili. Lajcik będzie, mówili.

Pani Prezes dba o nas jak ojciec najlepszy (i nie prawda, że dach przeciekał, zwłaszcza, że prawie wcale nie padało) i aby poskromić drzemiącą i szukającą ujścia energię uczestników tejże wycieczki, co by się peleton nie rozjechał, postanowiła przeczołgać nas po górkach. Fakt, nic tak nie hamuje, w sensie dosłownym i przenośnym, jak porządna górka.
Niektórzy mają całe życie pod górę. A niektórzy całą wycieczkę. Jednakże przy refleksjach Pawła na temat różnych zastosowań tuszu do rzęs droga mijała dość szybko - i tak od podjazdu do podjazdu, od przydrożnego krzyża do przydrożnej figurki, a po drodze kwitnące sady. 

W okolicach nastego kilometra oczom naszym ukazało się Koloseum w Żukowie. No cóż, jakie miasto, takie Koloseum. Są też inne hipotezy na temat zastosowania tego przybytku, np. wapiennik. Do mnie przemawia jednak ta stworzona przez nas – mianowicie, iż jest to osłona na orzecha. 
Pamiętaj, abyś dzień święty święcił - a w Skotnikach co? Pani ze sklepu zamiast dzień święty święcić robi rename... remamę... inwentaryzację. Tyle dobrego, że może poratować rowerzystów frumentem. Kto bogatemu zabroni? 
Pan spod sklepu z kolei nie wyraził dostatecznej aprobaty dla naszego wysiłku:
- A skąd jedziecie?
- Z Sandomierza.
- A dokąd?
- Do Sandomierza.
- Eee, to niedaleko. W telewizorze mówiły, że na rowerach do Chin jechały!
No faktycznie, kto by z Sandomierza do Sandomierza jeździł tylko po to, żeby się napić frumentu pod dworkiem w Skotnikach. I to jeszcze w niesprzyjających okolicznościach przyrody. Ale po takich górkach do Chin to by chyba trochę zeszło. Zwłaszcza, że Ural i Pamir po drodze. Ale jeśli popołudniowe lajciki już już przemieniają się w popołudniowe hardkorki, to kto wie, może za jakiś czas...