Pierwsza wzmianka o Szydłowie pochodzi z 1191 roku. Uznałam, że druga wzmianka należy się mnie być napisana. Jako, że od tamtego czasu prawdopodobnie sporo się wydarzyć mogło, mając obawę, że coś mi umknie, zebrawszy najzdolniejszych, najładniejszych, najsprytniejszych, udałam się wraz z Nimi na wyprawę mającą na celu zebranie brakujących danych.
Każdy miał przypisaną swoją rolę. Mój sztab został podzielony w sposób następujący:

Paweł Z. - Komandor
Małgorzata J. - lata 1939-1945, specjalistka ds. szpitali polowych, nieustająco i niezmiennie,
Paweł B. - lata 80-te ubiegłego stulecia, specjalista ds. kontaktów oraz ściemniaczy,
Adam Ł. - doktorat z 7 pokolenia, Jarosław M. - Szef Krecików, odpowiedzialny za projekt badań podziemnych,
Przemysław L.- Wysłannik sponsora firmy Fairtex.
I nasz tajny agent, o którym każdy z Uczestników wypowiedziałby tylko jedno i na dodatek to samo zdanie - "Gdzie ja nie dam rady, tam Jego poślę". Podobno to Piotr, ale ja nazwałam Go Czak - nie "Go Czak", tylko "Czak". Po konsultacji wieczornej, zdecydował się na kontynuowanie, a tym samym zbieranie materiałów w pojedynkę.
Dopełnienie stanowiłam ja, głównorozwodząca się nad tematem.
FA jeszcze chciała jechać, ale doszłam do wniosku, że do niczego mi się prawdopodobnie nie przyda i z Klimontowa odesłałam Ją do domu. Niby coś tam próbowała spostrzegawczością zaimponować, bo jakiś tam napis dostrzegła, ale charakter wyprawy zdecydowanie nie dotyczył zwyczajów godowych parzystokopytnych.

Sam wyjazd był wielce ryzykowny. Długo zastanawiałam się, czy nie zaproponować zdjęcia chorągiewek firmowych. Pierwsza wzmianka historyczna dotyczyła bowiem obowiązku płacenia przez mieszkańców Szydłowa dziesięciny kolegiacie sandomierskiej. Czy oby w genach, z pokolenia na pokolenie, dawnych urazów nie pielęgnowali? Czy oby nam jakiej dziesięciny wydrzeć nie zechcą? Ale kto nie ryzykuje, ten krecika nie wypuści. I jeszcze jedno - ich pech do pożarów. Ale ten problem, szybko okazał być się nie problemem. Sięgnąwszy po "Mały leksykon Wielkich Piromanów" dostrzegłam pewną prawidłowość. Mianowicie, że pożar gasi się wodą, a ogień ma wyraźne powinowactwo do obiektów drewnianych. Upakowałam więc całą poliestrową sakwę wody w plastikowych butelkach, wystrzegając się drewnianych. Pozostali też podpatrzyli i tylko PET - ów używali. Ufna w nasze siły, wiedziałam, że niesprzyjający los, widząc z jakiej rangi przeciwnikami antylos go zetknął, zdeklasowany, poszedł w inną stronę. A tam poszedł, śmignął. I my śmignęliśmy, bo lepiej śmigać razem, niż śmigać samemu. Dlatego i też od tej chwili używać będę li wyłącznie liczby mnogiej. Mnogo zatem piachu w lesie było, mnogo również komarów nas udziabało, mnogo liści szeleściło na gałęziach. Nie, nie mogę używać liczby mnogiej, bo mi to wyraźnie stylistykę psuje. Skoro o mnogiej nie mogę, to napiszę coś o nawierzchni - to rzadko poruszany temat. Przed 9 sobotniego czasu sandomierskiego jechałam sobie spokojnie trotuarem, tudzież na przemian - chodnikiem. Chłopaki zajeżdżali kolejno: z bulwaru, jezdni, deptaku, szosy. Majka natomiast przybyła od strony promenady. Już 7 nawierzchni, a to dopiero 9. Konsternacja w oczach, konstatacja w ustach - to będzie dzień stulecia. Nie, nijak nie będzie, bo uzmysłowiłam sobie, że to dopiero 1 nawierzchnia, a to już 9. Jak się uda, to co najwyżej dzień roku będzie. Merde! Weekend w Szydłowie, głęboki oddech, nie udało się nikomu przed nami, uda się nam. Udało nam nie zmoknąć, co w dobie wszechobecnej odzieży nieprzemakalnej wyczynem nie jest, zwłaszcza, gdy deszcz nie pada. Jak to jednak bywa, skoro nie dokuczało w pionie, to upierdliwie było w poziomie. Na szczęście postawiliśmy na przewiewność ciuchów, dzięki czemu przewiało nas ile wlezie. Niestety nie od tyłu, tylko jakoś z przodu. Ale nie mieszajmy w to traktatów indyjskich w sanskrycie. Nie będę pisała o Sanie i to do tego skrycie. Mogę otwarcie, ale o zalewach. Otwarcie Wam mówię, nie ma jak zalewa octowa z rana, gdy jej brak. A jak smakowałaby w domku pod Banką w Korytnicy! Podtrzymując temat zalew, nadmienię, że Chańcza była jak odbicie mego serca - czysta i przejrzysta. Jak czerń mych włosów, nazwa rzeki Czarnej, przecinającej lasy i drogi, bez mała jak mój urok przeszywa zmysły mężczyzn. Ach chciałabym, chciała, drżałabym, drżała, a gdybym... Wam napisała, że to była fajna dwudniówka, bo:
- mamy zdjęcie nad podrobioną Chańczą,
- mamy zdjęcie pod zastępczym zamkiem w Szydłowie,
- mamy zdjęcie w oryginalnym Jamnie
to uwierzycie?

Dobra to było, to było, tamto nie, ale nie wypada, jeszcze może by o tym wspomnieć. Wspomniałam sobie (rumiany rumieniec), a to był niewypał (chichotliwy chichot). No dobra wymienię, ale akumulator w canonie. Trzeba wiedzieć kiedy od peceta odejść.

Aktualnie czekam, aż raporty spłyną. Wówczas, bez mała milenijna kronika Szydłowa powstanie. Za wiele z wersji roboczej zdradzić nie mogę, konkurencja nie śpi. To nie to, że ja chcę się okryć chwałą. Nie. Mnie do okrycia i koc wystarczy, z zakryciem gorzej, bo już plandeki trzeba, a bizon mi swojej oddać nie chciał.

To tyle. Tyle ode mnie na dziś i na czas jakiś. Udaję się na zasłużony urlop, a jak mi się spodoba, to i na emeryturę pisarską odejdę. Zależy ile na tantiemach wycisnę. Aha, reklamacji i zarzutów, co do prawdziwości faktów, nie przyjmuję. Jeśli minęłam się z prawdą, to tym gorzej dla prawdy. 

P.S. Pozdrawiam moich Następców. Farciarze, wysokiego pułapu Wam nie postawiłam.