Pogoda z rana taka, że tylko przed butelczyną cydru jabłkowego zasiąść, by do życia swym kwasem jakoś pobudził, a nie tam na jakieś rowerowanie. Jak kto cydru nie ma, to wrzątek podgrzać i wypić jednym haustem. Efekt będzie podobny, ino bardziej bolesny. I tak to lepsze rozwiązanie aniżeli na włóczęgę rowerową się wybrać. Jak nic rzeka rowerowego absurdu zalała mi zwoje mózgowe, czyniąc z nich mokradła, z których tylko żółta chorągiewka wystaje. Nawet agitacji nie było, sama z siebie dosiadłam, na szczęście niepierdzącego dwukołowca i ruszyłam z pozostałymi napaleńcami ku górom.
I w sumie na tym relację zakończyć powinnam, by nie dać powodów do plotek. Jak powszechnie wiadomo plotka wyleci wróblem, a wróci wołem. Chociaż z obserwacji moich wynika, że wróbli sporo się szwenda, a woła ni jednego roku tego nie widziałam. Spokojnie zatem kilka zdań wspomnieniowych napiszę.

Sobota - 115 km w planie. Naprawdę wydawało się, że głowa służy nam tylko do tego, żeby na nią upaść i do niczego innego się nie nadaje. Na szczęście mamy jeszcze nogi. Podjęliśmy zatem wyzwanie i przed 8, zanim jeszcze mgły opadły, przed czołgiem, na zdjęcie startowe zjawiła się jako pierwsza salomonowa ekipa, a potem FA.

1 godzina, minut 19 i już głośnym tupaniem społeczność opatowską do życia pobudzaliśmy, a Ostrowiecki krył uśmiech pod nosem. Wreszcie, po długich namowach nadeszła pora, by pokazał nam swoje trasy treningowe wraz z atrakcjami. Wiatrak w Szwarszowicach, wialni nie widziałam, nie zaliczone. Walcownia w Nietulisku Dużym zalana przez powódź. Gdyby podróż w czasie organizator zafundował, to może i krzyki zachwytu jakie by były, a tak to przejdę do następnego punktu PDF-a. Krynki z modrzewiową bramą. Strasznie korników się boję, od maleńkości, więc bałam się zerkać, nawet ukradkiem. A potem jeszcze gorzej - Świślina, cóż za nazwa? Ale w Brodach, no ładny jaz. Słuchałam prelekcji z uwagą, do czasu gdy padło słowo "pudlingarnia". Cóż to niby jest, a jak coś radioaktywnego? Czym prędzej ewakuacja do rezerwatu skałek w Krynkach wskazana była. Jasne, doskonałe podłoże na rowerowe butki. Roztocze mnie rozumu nauczyło.

Odetchnęłam z ulgą usłyszawszy, że już tylko 20 km do mety. Pełne odprężenie w grupie. Dowcipy, kawały, anegdoty. Ostrowiecki, jakby z przyklejonym półuśmieszkiem, ku dumie i radosze opowiadających - aleśmy zabawni. Już każdy w głowie kawały kompletował, bo przecież coś popołudniu trzeba będzie w tej Słupi robić. Ostrowiecki jeden znał, opowiedział, bo wiedział, że Mu się potem nie przyda... Szybko Kałków, by się dowiedzieć jak się kiedyś pracowało. Zaraz koniec. Jeszcze tylko wisienka na torcie - tablica erekcyjna w Chybicach. Szala goryczy się przelała - zamknięte! Jeden z Uczestników nie wytrzymał. Skoro nie było tablicy zademonstrował nam krzyk erekcyjny, wrony nie podołały. A może i nie? Może poprostu chciały podziwiać widoki z góry. Skoro tak pięknie, to może i my pospacerowalibyśmy trochę? Tak szybko te obrazki na rowerze sie zmieniają. Spacer to był dobry pomysł, co to 7 km.

Nie wiedzieć czemu jakoś wokoło pociemniało. Eeee pewnie chmury ciężkie słońce zakryło. Nawet nikt czasu nie kontrolował. Okazało się, że w Grzegorzowicach słońce już nie było na wysokości oculusa w absydzie, a raczej na wysokości podmurówki. Spacer powoli zamieniał się w szybki marszobieg, na szczęście z rowerami, bo można się podeprzeć. Wydawało się, że Emeryk zakupił sobie matiza i całą Nowa Słupię za sobą ciągnął, która wciąż się oddalała. Musieliśmy się z siodełkami przeprosić, góra nie góra, czym prędzej ku kwaterze.

Dojechaliśmy, ufff. Jubiler był już co prawda zamknięty, ale pizzę kupić można było. Sen o Galicji, jakże pięknie, płasko...

7 rano, to pora do niczego, zwłaszcza w niedzielę. Za późno na poranne dogorywanie, za wcześnie na poobiednią drzemkę, ale na wycieczkę na Święty Krzyż, w sam raz. To podreptaliśmy na Łysą Górę.

Tymczasem Paweł w Sandomierzu spać nijak nie mógł. Sumienie Mu zrzędziło - na pewno zatraceńce cała kasę przehulali i o głodzie wracać będą. Skąd mógł wiedzieć, że Dziadka bułki się jakoby rozmnażały.

To co - powrót. Miało być szybko, sprawnie. Wiatr zrozumiał. On trochę pchał, my trochę pedały dociskaliśmy. Dojechaliśmy. Paweł tylko pospacerować w pojedynkę zapragnął i swe marzenie spełnił. Trzeba gonić marzenia, jak nie raz Kubuś nam śpiewał. Rynek 1 na koniec i wkład własny w budowę rynku sandomierskiego.

"Gonić marzenia" - taki to wytrysk mądrości na koniec. Trzeba sobie jakoś radzić, rzekł baca zawiązując buta glizdą. To był mój kawał na sobotni wieczór :)

P.S. Pozdrawiam wszystkich posiadaczy koszulek "W górach jest wszystko co kocham".